Delibrium  ❦ 
blog Kariny Graj poświęcony książkom, drukarstwu oraz rzeczom pięknym. Z wyraźnym upodobaniem do typografii klasycznej oraz rzemiosła.

wtorek, 31 grudnia 2013

Urbański i uczniowie

Kie­dy tu­ne­le dwor­ca głów­ne­go w Kra­ko­wie by­ły jesz­cze sie­dzi­bą bu­ki­ni­stów, lu­bi­łam tam cho­dzić w po­szu­ki­wa­niu róż­nych dziw­nych rze­czy. Cza­sem li­czy­łam, że ja­kiś skarb sam mnie znaj­dzie i ja­kaś okład­ka się do mnie uśmiech­nie, cza­sem mia­łam plan i wy­py­ty­wa­łam ko­lej­nych sprze­daw­ców o kon­kret­ne­go ilu­stra­to­ra czy gra­fi­ka.



Pod­czas jed­nej z wy­praw pierw­sze­go typu mo­ją uwa­gę zwró­cił to­mik wier­szy Alek­san­dra Pusz­ki­na w prze­kła­dzie Ju­lia­na Tu­wi­ma. Pal li­cho sa­me­go au­to­ra. Co praw­da z dzie­ciń­stwa pa­mię­tam cu­dow­ne ba­śnie ro­syj­skie opa­trzo­ne wła­śnie jego na­zwi­skiem, ale tym ra­zem nie o treść cho­dzi­ło. Okład­ka wy­glą­da­ła zna­jo­mo: przy­po­mi­na­ła se­rię Bi­blio­tecz­ka Afo­ry­stów, któ­rą Leon Urbań­ski za­pro­jek­to­wał dla PI­W-u.

Coś by­ło jed­nak nie tak. Rzut oka na me­trycz­kę i wszyst­ko ja­sne – „Pro­jekt okład­ki i kart ty­tu­ło­wych: Krzysz­tof Je­ro­mi­nek”. Krót­ka kwe­ren­da (czy­taj: za­py­ta­nie w Go­ogle) wy­ja­śni­ło ca­łą resz­tę:
Men­to­rem i Mi­strzem Je­ro­min­ka zo­stał wkrót­ce – z obo­pól­ne­go wy­bo­ru – Leon Urbań­ski, wy­bit­ny pro­jek­tant dru­ków (…). Za­sa­dom sztu­ki ty­po­gra­fii, któ­rym hoł­do­wał Leon Urbań­ski (…) po­zo­sta­je Je­ro­mi­nek wier­ny do dziś.
Słu­cham wy­wia­du, oglą­dam inne pra­ce Je­ro­min­ka i ki­wam gło­wą. Spo­ro pięk­nych dru­ków, któ­re bez żad­nych wąt­pli­wo­ści moż­na za­li­czyć do nur­tu ty­po­gra­fii kla­sycz­nej. Ale też pro­jek­ty, któ­re mo­gły­by wyjść spod rę­ki mię­dzy­wo­jen­ne­go awan­gar­dzi­sty.

Spo­glą­dam jesz­cze raz na okład­kę Pusz­ki­na i za­sta­na­wiam się, co mi tu nie gra. Gru­ba linia? Jest w po­rząd­ku – to znak cza­sów (tak jak zna­kiem na­szych cza­sów jest 0.25 pt). Wy­da­je mi się, że mam pro­blem z dwie­ma rze­cza­mi. Po pierw­sze spra­wa bar­dzo su­biek­tyw­na: bra­ku­je mi tu lek­ko­ści i ele­gan­cji. Za­miast z na­tu­ry ele­ganc­kie­go ukła­du osio­we­go jest blok, któ­ry sie­dzi moc­no na stro­nie. Po dru­gie draż­ni mnie mno­gość wszyst­kie­go: stop­ni pi­sma, or­na­men­tów, na­wet ko­lo­rów. Niby wszyst­ko ma sens i co ma być więk­sze, jest więk­sze, ale ten Alek­san­der Pusz­kin ja­kiś taki cia­sny, a Tu­wim luź­ny. I jesz­cze rzut oka na tył: o ile u Urbań­skie­go mie­li­śmy kon­ty­nu­ację głów­ne­go or­na­men­tu, o tyle u Je­ro­min­ka tył jest dziw­nie za­go­spo­da­ro­wa­ny, bo na gó­rze i na dole jest or­na­ment, ale po­mię­dzy nimi – pust­ka.

Kło­po­tli­wa jest ta okład­ka. Niby wszyst­ko w po­rząd­ku, a jed­nak ja­kiś nie­po­kój i zgrzyt po­zo­sta­je.

niedziela, 8 grudnia 2013

Muji

Pod­czas mo­jej ostat­niej wi­zy­ty w War­sza­wie* Agniesz­ka za­bra­ła mnie do Muji przy My­siej 3. To ja­poń­ska fir­ma (w­zbra­niam się tu przed uży­ciem sło­wa „mar­ka­”), któ­ra robi róż­ne rze­czy pierw­szej po­trze­by (a tak­że po­trzeb ko­lej­nych): my­dło, me­ble, kap­cie, po­ściel, szczo­tecz­ki do zę­bów, puz­zle i kar­to­no­we za­baw­ki. Przy­świe­ca im kil­ka za­sad: pro­jek­ty ma­ją być jak naj­prost­sze i ko­rzy­stać z jak naj­lep­szej ja­ko­ści ma­te­ria­łów, a ża­den pro­dukt nie po­wi­nien być ob­ran­do­wa­ny. Je­ste­ście zmę­cze­ni lo­go­ty­pa­mi, któ­re po­ja­wia­ją się wszę­dzie, łącz­nie ze szczo­tecz­ka­mi do zę­bów i za­kład­ka­mi do ksią­żek? Zaj­rzyj­cie do Muji. (Nie, nie mogę im wybaczyć tych zawieszek w ka­ta­lo­gu.)



*Moż­na od­nieść wra­że­nie (ba, sama je od­no­szę), że moje wy­jaz­dy do War­sza­wy – ale w ogó­le wy­jaz­dy gdzie­kol­wiek – to taki szczy­to­wy punkt eks­cy­tu­ją­cych rze­czy, któ­re wią­żą się z pro­jek­to­wa­niem. Na co dzień tłu­kę opa­ko­wa­nia i bil­bo­ar­dy, oka­zjo­nal­nie książ­ki, ale kiedy wy­jeż­dżam, to oglą­dam pro­jek­to­wa­nie na naj­wyż­szym po­zio­mie.

poniedziałek, 27 maja 2013

Osobista i obszerna relacja z Typo Berlin

Nie­roz­sąd­nie jest od­ma­wiać, kie­dy po­ja­wia się pro­po­zy­cja wy­jaz­du na kon­fe­ren­cję do Ber­li­na w do­bo­ro­wym to­wa­rzy­stwie i za uła­mek pod­sta­wo­wej ceny. Co praw­da nie ma już bez­po­śred­nich po­cią­gów re­la­cji Kra­kó­w–Ber­lin, a w wy­szu­ki­wa­niu ta­nich lo­tów je­stem wjąt­ko­wo kiep­ska, więc do­jazd to praw­dzi­wy kosz­mar, ale prze­cież na­pi­sa­łam wy­żej coś o do­brym to­wa­rzy­stwie i roz­sąd­nej ce­nie. Zwłasz­cza, że o Typo Ber­lin ma­rzy­łam od daw­na.

Im­pre­za trwa­ła trzy dni plus do­dat­ko­wa atrak­cja dnia czwar­te­go, już po za­koń­cze­niu kon­fe­ren­cji, ale o tym za­raz.



Przeróżne dostępne atrakcje
W czwar­tek po przy­jeź­dzie by­łam po­twor­nie zmę­czo­na (zna­cie to uczu­cie, kie­dy wy­sia­da­cie w go­rą­cy dzień z po­cią­gu po pię­ciu go­dzi­nach po­dró­ży i ma­cie po­czu­cie, że tyl­ko zim­ny prysz­nic mo­że was ura­to­wa­ć?), więc po­zwo­li­łam so­bie na za­spo­ko­je­nie bar­dziej pod­sta­wo­wych po­trzeb, przez co ominęły mnie pierw­sze wy­kła­dy, m.in otwie­ra­ją­ce wy­stą­pie­nie Kena Gar­lan­da, któ­ry po­ka­zy­wał du­żo uro­czych zwie­rzą­tek. Ale nic stra­co­ne­go: wszyst­kie wy­stą­pie­nia z hali głów­nej moż­na zna­leźć na stro­nie Ty­po Talks.

Sta­ra­łam się oszczę­dzać si­ły i wy­bie­rać tyl­ko rze­czy, któ­re mnie na­praw­dę in­te­re­so­wa­ły. Po­zo­sta­ły czas spę­dza­łam w ku­lu­arach, gdzie dzia­ło się na­praw­dę spo­ro: ku­si­ło sto­isko z książ­ka­mi (u­da­ło mi się unik­nąć ku­pie­nia cze­go­kol­wiek, ale to tyl­ko dla­te­go, że ktoś zwi­nął ostat­ni eg­zem­plarz Hand to Type, na któ­ry się cza­iłam), gu­mo­we stem­pel­ki do dru­ku na ko­szul­kach Tho­ma­sa Ma­ie­ra za­pew­nia­ły dłu­gie go­dzi­ny roz­ryw­ki (po ja­kimś cza­sie ogar­nę­łam pro­ces na tyle, że mo­głam po­ma­gać w dru­ko­wa­niu in­nym) i wresz­cie pra­sa z drew­nia­ny­mi czcion­ka­mi Eri­ka Spi­ker­man­na, któ­ra by­ła jed­nym z naj­bar­dziej ob­le­ga­nych miejsc.



Wystąpienia na duży plus
Wśród sta­ran­nie wy­bra­nych prze­ze mnie punk­tów pro­gra­mu w pierw­szym dniu zna­la­zło się wy­stą­pie­nie Har­ry­’e­go Kel­le­ra, któ­ry jest de­we­lo­pe­rem dla @e­den­spi­ker­mann. Jak pod­su­mo­wał to je­den z twe­etów ozna­czo­nych ofi­cjal­nym ha­sh­ta­giem #ty­po­13 – naj­lep­szym wy­stą­pie­nie pierw­sze­go dnia na­le­ża­ło nie do pro­jek­tan­ta, ale do de­we­lo­pe­ra. Har­ry po­ka­zy­wał, jak ko­niecz­na jest współ­pra­ca gra­fi­ka z pro­gra­mi­stą i jak wy­glą­da ide­al­ny work­flow. Za­chę­cał też do za­po­zna­nia się z pod­sta­wa­mi pro­gra­mo­wa­nia, ale w od­róż­nie­niu od po­zo­sta­łych tego typu za­chę­ca­czy nie po­zo­sta­wił swo­jej pu­bli­ki je­dy­nie z na­ka­zem „idź i pro­gra­muj” ale szyb­ko i atrak­cyj­nie przed­sta­wił na­rzę­dzia, któ­re za­pew­nią ła­twy start i po­mo­gą w po­ko­na­niu stra­chu przed sie­cią.

Chy­ba mo­ją ulu­bio­ną ka­te­go­rią by­ły wy­stą­pie­nia spod zna­ku port­fo­lio talks. An­tho­ny Bur­r­hill opo­wia­dał z hu­mo­rem (naj­lep­szym, bo an­giel­skim) o od­kry­ciu pra­cow­ni dru­kar­skiej peł­nej drew­nia­nych kloc­ków w ma­łej miej­sco­wo­ści w An­glii, do któ­rej się prze­pro­wa­dził, i o po­szu­ki­wa­niu po­dob­nych miejsc na świe­cie. Po­ka­zy­wał efek­ty współ­pra­cy z dru­ka­rza­mi, co da­wa­ło cie­ka­wy ob­raz tego, jak róż­no­rod­ne efek­ty mo­że dać wy­ko­rzy­sta­nie bar­dzo prze­cież zbli­żo­ne­go ma­te­ria­łu dru­kar­skie­go (hi­pis z Los An­ge­les dru­ku­je zu­peł­nie ina­czej niż sta­tecz­ny Bry­tyj­czyk).

Si­mon Man­chipp po­ka­zał nam kota, któ­re­go wła­ści­ciel ko­chał tak bar­dzo, że kie­dy zwie­rzę zmar­ło, wła­ści­ciel zmie­nił je w he­li­kop­ter. Po co po­ka­zy­wać ta­kie rze­czy na kon­fe­ren­cji o pro­jek­to­wa­niu? Si­mon udo­wad­niał w ten spo­sób te­zę, że war­to ro­bić rze­czy dziw­ne i na prze­kór usta­lo­nym ka­no­nom. „Na­wet je­śli nie za­pa­mię­ta­cie nic in­ne­go z mo­je­go wy­stą­pie­nia, za­pa­mię­ta­cie to” – mó­wił, wska­zu­jąc na zdję­cie kota. Się­gnął też po po­waż­niej­sze przy­kła­dy i ar­gu­men­ty. Za­pre­zen­to­wał m.in. iden­ty­fi­ka­cję afry­kań­skich li­nii lot­ni­czych, któ­ra dzię­ki mo­ty­wo­wi prze­wod­nie­mu (pa­pu­ga) i ży­wej ko­lo­ry­sty­ce po­zy­tyw­nie wy­róż­nia się na tle czer­wo­no­-nie­bie­skich lo­go­ty­pów in­nych li­nii lot­ni­czych (se­rio, wpisz­cie air­li­nes logo w Go­ogle Ima­ges i zo­bacz­cie, jaka es­te­ty­ka do­mi­nu­je). Tym jed­nym przy­kła­dem Si­mon udo­wod­nił, że iden­ty­fi­ka­cja wi­zu­al­na to nie­ko­niecz­nie opa­sła książ­ka tłu­ma­czą­ca za­wi­ły grid. To tak­że (a ra­czej przede wszyst­kim) ze­staw przy­dat­nych i roz­po­zna­wal­nych ele­men­tów.

Max Ku­eh­ne i Ca­ro­lin Rau­en z Pa­per­lux przy­wró­ci­li mi wia­rę w pa­pier (mo­gły nią za­chwiać wy­stą­pie­nia zwią­za­ne z no­wy­mi me­dia­mi, któ­rych też nie za­bra­kło). Ich pra­cow­nia pro­jek­to­wa łą­czy kre­ację z pro­duk­cją. Nie mu­szą się zma­gać z dru­kar­nią, któ­ra stwier­dzi „nie da się tego zro­bić”. Za­miast tego sami mo­gą eks­pe­ry­men­to­wać, co po­zwa­la im na bar­dzo ory­gi­nal­ne pro­jek­ty. Wy­star­czy przyj­rzeć się ich re­ali­za­cjom (po­le­cam szcze­gól­nie okład­ki dla No­vum i pa­kiet dru­ków na chrzest luk­su­so­we­go li­niow­ca Ms Eu­ro­pa 2) i li­ście klien­tów (A­le­xan­der McQu­een, Her­mes, Gol­den Ca­me­ra), że­by uwie­rzyć, że ta­kie po­dej­ście się opła­ca.

Jed­nym z naj­lep­szych wy­stą­pień na­le­ża­ło do Kate Mo­ross, 27-let­niej Bry­tyj­ki o ko­lo­ro­wych wło­sach z gi­gan­tycz­nym za­pa­sem ener­gii. Zu­peł­nie mi nie pod­ro­dze z pun­ko­wą es­te­ty­ką, z któ­rej wy­wo­dzi się pro­jek­tant­ka, jesz­cze mniej mam wspól­ne­go z ty­pem zle­ceń, któ­rych się po­dej­mu­je (wi­de­okli­py, wi­zu­ali­za­cje, aran­ża­cja prze­strze­ni). In­te­re­su­ją­cy był jed­nak styl pra­cy, któ­ry Kate za­pre­zen­to­wa­ła. Punk­tem wyj­ścia by­ło stwier­dze­nie, że nie mu­si­my wszyst­kie­go wie­dzieć od po­cząt­ku, że na­sze umie­jęt­no­ści nie mo­gą nas ogra­ni­czać. Każ­dy pro­jekt to nowe wy­zwa­nie i tak na­praw­dę trze­ba na­uczyć się, jak je zre­ali­zo­wać. Wi­sien­ką na tor­cie był je­den z ostat­nich slaj­dów. Kate wy­świe­tli­ła krót­ką i pro­stac­ką ani­ma­cję przed­sta­wia­ją­cą fla­gę po­wie­wa­ją­cą na pa­gór­ku – je­den z tu­to­ria­li, któ­ry zro­bi­ła, ucząc się Ci­ne­ma 4D. Ile od­wa­gi i dy­stan­su do sie­bie po­trze­ba, że­by tak otwar­cie przy­zna­wać się do swo­ich nie­do­sko­na­ło­ści! To by­ło ogrom­nie in­spi­ru­ją­ce.

Narzekanie
Nie na wszyst­kie wy­sta­pie­nia re­ago­wa­łam jed­nak rów­nie en­tu­zja­stycz­nie. Ne­vil­le Bro­dy wy­wo­łał u mnie sen­ność, Ann Bes­se­mans (k­tó­ra mó­wi­ła o rze­czy waż­nej i wy­da­wa­ła się ze wszech miar sym­pa­tycz­na) by­ła jak wy­ję­ta z bar­dzo po­waż­nej na­uko­wej kon­fe­ren­cji, ja­kie pa­mię­tam z cza­sów stu­diów fi­lo­lo­gicz­nych, i wrzu­co­na mię­dzy show­me­nów ni­czym z TED Talks, a Jes­si Walsh słu­cha­ło mi się trud­no, bo po pro­stu nie prze­pa­dam za stu­diem Sag­me­ister & Walsh.

Atmosfera
Kon­fe­ren­cje tego typu ma­ją też faj­ną at­mos­fe­rę, któ­ra wła­ści­wie zno­si róż­ni­cę po­mię­dzy pro­jek­tan­ta­mi­-fej­mu­sa­mi a ma­lucz­ki­mi ludź­mi. Moż­na po­dejść do wła­ści­wie każ­de­go, po­roz­ma­wiać czy na­wet po­ka­zać swo­je pra­ce. Dla mnie Ty­po­ Ber­lin by­ło oka­zją, że­by po­znać Mar­ti­nę FlorGiu­sep­pe Sa­ler­no, au­to­rów świet­nej ini­cja­ty­wy Let­te­ring vs. Cal­li­gra­phy.

Inne aktywności i rower
Ogrom atrak­cji spra­wił, że nie mia­łam wła­ści­wie cza­su na zre­ali­zo­wa­nie mo­je­go pla­nu po­bocz­ne­go, któ­ry obej­mo­wał od­wie­dze­nie mnó­stwa mu­ze­ów i kul­tu­ral­nych in­sty­tu­cji. Ogra­ni­czy­łam się więc do spa­ce­ru po Pren­zlau­er Berg i przy­sło­wio­we­go po­ca­ło­wa­nia klam­ki w ga­le­rii Mota Ita­lic (o­bie­cu­ję so­bie od­wie­dzić ich w do­god­niej­szym ter­mi­nie).



W nie­dzie­lę do­łą­czy­łam do wy­ciecz­ki ro­we­ro­wej pod prze­wod­nic­twem Eri­ka Spi­ker­man­na, Jür­ge­na Sie­ber­ta i in­nych prze­wod­ni­ków. Przyj­rze­li­śmy się iden­ty­fi­ka­cji wi­zu­al­nej trans­por­tu miej­skie­go w Ber­li­nie, uli­cy pra­so­wej, nie­le­gal­nym ak­cjom w Kreu­zberg i ty­po­gra­fii Ber­li­na wschod­nie­go. Pro­sto z wy­ciecz­ki mu­sia­łam już pę­dzić na po­ciąg. Po­zo­sta­je mi ma­rzyć tyl­ko, że i w przy­szłym roku uda mi się wy­brać do Ber­li­na w rów­nie atrak­cyj­nych oko­licz­no­ściach.

piątek, 24 maja 2013

Photo Fringe: Polaroid Gigante

Moja re­la­cja z fo­to­gra­fią jest trud­na. O ile wie­le gra­ficz­nych spo­so­bów wy­ra­zu ła­pię bez więk­sze­go pro­ble­mu, o tyle z fo­to­gra­fią mam pro­blem. Pró­bu­ję się na­uczyć, ale nie wy­cho­dzi. Moim ostat­nim od­kry­ciem jest lomo, któ­re po­zwa­la mi wresz­cie spu­ścić z tonu, prze­stać uwa­dać, że po­tra­fię zro­bić mo­ją lu­strzan­ką wy­bit­ne fo­to­gra­fie, a za­cząć po pro­stu utrwa­lać wspo­mnie­nia.

Dla­te­go za­in­te­re­so­wa­ła mnie wy­sta­wa Po­la­ro­id Gi­gan­te w ra­mach pierw­szej edy­cji Kra­ków Pho­to Frin­ge. Czu­ję, że Po­la­ro­id to ma­szyn­ka, z któ­rą mo­gła­bym się za­przy­jaź­nić. A jed­nak zdję­cia wy­sta­wio­ne w ga­le­rii A1 (ul. Ka­no­ni­cza 1, pro­sto, w lewo i po schod­kach w dół) da­le­kie są od ama­torsz­czy­zny. Ma­ją wa­lor do­ku­men­ta­cyj­ny w tym sen­sie, że bar­dzo sil­nie sku­pia­ją się na obiek­tach. W przy­pad­ku zdjęć Che­my Ma­do­za czy przy­po­mi­na­ją­cych przed­sta­wie­nia mar­twej na­tu­ry ni­czym spod pędz­la ni­der­landz­kich mi­strzów fo­to­gra­fii Ma­nu­ela Vi­la­ri­no czy wresz­cie igra­ją­cych z gra­wi­ta­cją pra­cach Ouki Le­ele fi­zycz­ność, na­ma­cal­ność obiek­tów jest na pierw­szym pla­nie. Jed­nak oświe­tle­nie i kom­po­zy­cja, choć cza­sem uda­ją przy­pad­ko­we, są pie­czo­ło­wi­cie usta­wio­ne.



Kie­dy zo­ba­czy­łam te zdję­cia w po­tę­znym for­ma­cie (50x60 cm) ze wspa­nia­łym świa­tłem (Ma­doz, Vi­la­ri­no) ge­nial­ną pra­cą z mo­de­lem (Ri­car­do Mar­tin) czy in­try­gu­ją­cą fak­tu­rą (Ro­ber­to Chi­char­ro) za­czę­łam się za­stan­wiać, jak moż­na osią­gnąć taki efekt tak ma­łym apa­ra­ci­kiem. I przede wszyst­kim: jak z cze­goś tak ma­łe­go dru­ko­wać tak wiel­kie od­bit­ki? Szyb­ka kwe­ren­da zmie­ni­ła moje na­sta­wie­nie. Apa­ra­cik nie jest ma­ły. Jest gi­gan­tycz­ny. W pew­nym sen­sie przy­po­mi­na pierw­szy kom­pu­ter. Po­dob­no jest ich tyl­ko pięć na świe­cie. Je­den z nich jest w po­sia­da­niu no­wo­jor­skie­go stu­dia, któ­re swo­ją na­zwę wzię­ło wła­śnie od wy­mia­rów od­bi­tek. Do No­we­go Jor­ku da­le­ko, ale wy­sta­wę moż­na obej­rzeć bli­sko, w Kra­ko­wie jesz­cze przez kil­ka dni.

Foto: l.amont (Flickr)

Polaroid Gigante 50x60
Galeria A1 Inst. Hist. Arch. i Kons. Zab. PKWA
ul. Kanonicza 1
07.05–31.05

wtorek, 16 kwietnia 2013

Miejsce do pracy

Na co dzień więk­szość cza­su po­świę­co­ne­go pra­cy spę­dzam w agen­cji. Mamy open spa­ce, któ­ry ma mnó­stwo za­let, ale nie brak mu też wad. Moż­na się po­śmiać, a memy roz­prze­strze­nia­ją się bły­ska­wicz­nie. Z dru­giej stro­ny trud­no się sku­pić, gdy ktoś aku­rat po raz sie­dem­na­sty od­słu­chu­je tej sa­mej ra­diów­ki. Kie­dy kich­nę, dwa­dzie­ścia osób od­krzy­ku­je mi „na zdro­wie”. Wię­cej niż dwie oso­by roz­ma­wia­ją­ce w tym sa­mym cza­sie przez te­le­fon nie wcho­dzą w grę. Je­śli nie jest się pew­nym ja­kie­goś roz­wią­za­nia, moż­na prze­pro­wa­dzić szyb­ki test ko­ry­ta­rzo­wy (co jest za­rów­no za­le­tą, jak i wa­dą).

Pra­ca w domu jest trud­niej­sza. Niby mam spo­kój, nikt mi nie prze­szka­dza (po­za ko­tem, któ­ry lubi sie­dzieć na ta­ble­cie, gryźć nici in­tro­li­ga­tor­skie i zrzu­cać przed­mio­ty ze sto­łu). Z dru­giej stro­ny ko­niecz­ność zmie­nia­nia ma­łe­go po­ko­ju dzien­ne­go w biu­ro, stu­dio fo­to­gra­ficz­ne, pra­cow­nię in­tro­li­ga­tor­ską i bóg wie co jesz­cze jest do­syć kło­po­tli­we. To wszyst­ko spra­wia, że trud­no mi wy­brać, gdzie wo­lę pra­co­wać. Zda­rza mi się przyjść do pra­cy wcze­śniej, że­by po­pra­co­wać w agen­cji (ta­blet In­tu­osa i roz­sąd­nych roz­mia­rów mo­ni­tor to nie­za­prze­czal­ne za­le­ty), ale też bio­rę cza­sem pra­cę do domu, że­by móc po­my­śleć w sku­pie­niu.

Nie raz i nie dwa zda­rza­ło mi się ma­rzyć ze zna­jo­my­mi o faj­nej prze­strze­ni, w któ­rej róż­ni lu­dzie mo­gli­by pra­co­wać: po­ma­gać so­bie na­wza­jem, ale nie prze­szka­dzać. Za­wsze w ta­kich chwi­lach przy­wo­ły­wa­li­śmy no­wo­jor­skie Stu­dio Ma­tes. Od paru lat w Pol­sce roz­kwi­ta­ją ta­kie prze­strze­nie co­-wor­kin­go­we pod ta­ki­mi ha­sła­mi jak Fa­bLab czy Hac­ker­spa­ce. A w Kra­ko­wie bu­du­je się Wy­twór­nia. Je­stem nie­sa­mo­wi­cie pod­eks­cy­to­wa­na. Ma być wspól­na prze­strzeń, pro­fe­sjo­nal­ne wy­po­sa­że­nie (dru­kar­ka 3D!) bę­dzie współ­pra­ca, warsz­ta­ty, pro­mo­cja twór­ców i wej­ście na kar­net. Mo­że wy­ro­śnie mi pod bo­kiem ide­al­ne miej­sce do pra­cy?

Bardziej rzeczowe informacje i wypowiedzi założycieli są tutaj.

Zdjęcie podprowadzone stąd.

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Ligatura „Th”

Zwy­kle dzie­lę li­ga­tu­ry we­dług kry­te­riów funk­cjo­nal­nych, to jest na ob­li­ga­to­ryj­ne i es­te­tycz­ne. Te dru­gie zwy­kłam trak­to­wać jak al­ter­na­cje kon­tek­sto­we. Mo­gą faj­nie wy­glą­dać w wy­bu­ja­łym ty­tu­le czy na okład­ce ma­ga­zy­nu ko­bie­ce­go. Te pierw­sze do dla mnie li­ga­tu­ry ję­zy­ko­we (nor­we­skie æ to jed­nak co in­ne­go niż ae), a tak­że li­ga­tu­ry, któ­re w nie­któ­rych kro­jach wy­mu­sza­ne są przez prze­wiesz­ki (tu kla­sycz­ny przy­kład fi, w któ­rym gór­na część f skle­ja się z krop­ką nad i) – ta gru­pa po­win­na być do­myśl­nie włą­czo­na.

Zwra­ca­no nam na AK­T-cie uwa­gę na frag­ment Ele­men­ta­rza sty­lu, w któ­rym Brin­ghurst za­uwa­ża, że w pi­smach z se­rii Ado­be Ori­gi­nal au­to­ma­tycz­nie dzia­ła też li­ga­tu­ra Th. Wy­bór Ro­ber­ta Slim­ba­cha (bo to on od­po­wia­da w du­żej mie­rze za ta­ką de­cy­zję) dys­ku­to­wa­li cie­ka­wie użyt­kow­ni­cy Ty­po­phi­le tutu, zwracając między innymi uwagę na kwestię wersalików i ka­pitalików. Wszyst­ko to wzbu­dzi­ło u mnie nie­chęć do rze­czo­nej li­ga­tu­ry, za­pew­ne na za­sa­dzie: sko­ro coś jest kon­tro­wer­syj­ne, to le­piej tego uni­kać. Ostat­nio jed­nak od­ko­pa­łam zdję­cie, któ­re zro­bi­łam w kruż­gan­kach De­an's Yard w West­min­ster Ab­bey.

Mo­że li­ga­tu­ra Th nie na­da­je się do tek­stu cią­głe­go, ale po­tra­fi być wspa­nia­ła i ma­je­sta­tycz­na, je­śli sto­su­je się ją do epi­gra­fów, a za­pew­ne też w ozdob­nych pi­san­kach (przy­kład tu­taj) lub w ka­li­gra­fii.

piątek, 12 kwietnia 2013

Londyńskie metro, cz. 2

Mamy w miesz­ka­niu osob­ną pół­kę na rze­czy po­ży­czo­ne. Zaj­rza­łam tam ostat­nio, że­by spraw­dzić, czy nie prze­trzy­mu­ję cu­dzej wła­sno­ści dłu­żej, niż po­zwa­la na to do­bre wy­cho­wa­nie. Zna­la­złam Type & Ty­po­gra­phy – wy­bór ar­ty­ku­łów z cza­so­pi­sma „Ma­trix, the re­view for prin­ters & bi­blio­phi­les” (Ka­ro­li­no, wkrót­ce zwró­cę!) a w nim tekst o Joh­sto­nie, któ­ry do­brze uzu­peł­nia moje wcze­śniej­sze uwa­gi.

Au­to­rem ar­ty­ku­łu jest Co­lin Banks, któ­ry ra­zem ze swo­im part­ne­rem za­wo­do­wym, Joh­nem Mi­le­sem, przy­go­to­wy­wał w la­tach 80 no­wą wer­sję pi­sma Joh­sto­na dla lon­dyń­skie­go me­tra. Tekst jest do­syć oso­bi­sty i spo­ro w nim ża­lu i kry­ty­ki wo­bec au­to­ra ory­gi­nal­ne­go pi­sma, któ­ry oka­zał się czło­wie­kiem trud­nym we współ­pra­cy. Za­sad­ni­cza część ar­ty­ku­łu to ana­li­za za­sad do­ty­czą­cych ker­nin­gu, ja­kie przy­jął John­ston.

Przede wszyst­kim dą­żył on do uzy­ska­nia ta­kie­go spo­so­bu cię­cia li­ter (mó­wi­my tu o me­ta­lu), któ­ry po­zwo­lił­by na skład bez uży­cia pu­ste­go ma­te­ria­łu do re­gu­la­cji świa­teł mię­dzy­li­te­ro­wych. Jego ide­ą fix by­ła gru­bość kre­ski, któ­ra po­win­na być taka sama dla wszyst­kich zna­ków. Pod­sta­wę sta­no­wić mia­ło o, któ­re­go świa­tło we­wnętrz­ne mie­rzy­ło­by dwu­krot­ną gru­bość kre­ski. Ta­kie też mia­ło być świa­tło po­mię­dzy o a ko­lej­ną li­te­rą i tak aż do koń­ca wy­ra­zu.

Banks zwra­ca uwa­gę, że rok, w któ­rym pi­smo Joh­sto­na od­da­no do użyt­ku, to tak­że rok wy­da­nia Ty­po­gra­phi­cal Prin­ting Sur­fe­ces – dzie­ła sze­ro­ko pre­zen­tu­ją­ce­go ko­niecz­nem ody­fi­ka­cje optycz­ne li­ter, jak ko­rek­ta li­nii po­zio­mych, któ­re za­wsze wy­da­ją się grub­sze niż pio­no­we, czy za­pro­jek­to­wa­nie li­ter o i V tak, by prze­kra­cza­ły de­li­kat­nie li­nię ba­zo­wą i – w dru­gim przy­pad­ku – wy­so­ko­ści x.

Jeśli kon­tro­wer­syj­ne de­cy­zje Joh­sto­na mie­li­by­śmy uspra­wie­dli­wiać, na­le­ża­ło­by zwró­cić uwa­gę na fakt, że jak su­ge­ru­je Banks, Joh­ston praw­do­po­dob­nie nie wie­dział lub nie prze­wi­dział, że jego li­te­ry mo­gą być sto­so­wa­ne ina­czej niż jako ma­lo­wa­ne przez ma­la­rzy zna­ków, w któ­rej to tech­ni­ce od­sad­ki nie ma­ją prze­cież zna­cze­nia.


Źródło: Colling Banks, Edward Johston and Letter Spacing in: Type and Typography. Higlights form Matrix, the review for printers & bibliophiles, ed. John Randle, John D. Berry, (New York: Mark Batty, 2003), 344–353.

środa, 10 kwietnia 2013

Sztuka odmowy

Sza­le­nie za­in­spi­ro­wa­ło mnie wy­stę­pie­nie Ja­so­na San­ta Ma­rii w ra­mach no­wo­jor­skiej edy­cji Cre­ati­ve Mor­nings (k­toś wie, kie­dy ru­szy war­szaw­ska? albo kie­dy po­ja­wi się kra­kow­ska?). Ja­son mówił o tym, jak w trak­cie swo­jej ka­rie­ry jako wol­ny strze­lec uczył się mó­wić „nie”. Opo­wia­dał o tym, jak wpa­ko­wał się w pro­jekt, któ­ry – choć nie był zbyt eks­cy­tu­ją­cy – miał po­móc mu sta­nąć na nogi i za­ro­bić tro­chę pie­nię­dzy na po­czą­tek. Osta­tecz­nie Ja­son stra­cił wię­cej ner­wów, niż za­ro­bił pie­nię­dzy. Więc nie by­ło war­to.

Kil­ka wy­mie­nio­nych w wy­stą­pie­niu wy­znacz­ni­ków, któ­ry­mi war­to się kie­ro­wać przy an­ga­żo­wa­niu się w pro­jek­ty, to m.in: czy klient nie jest kom­plet­nym dzi­wa­kiem (czy nie pi­sze zbyt dłu­gich lub zbyt krót­kich ma­ili? ja­kie robi pierw­sze wra­że­nie?) oraz czy na­praw­dę po­trze­bu­je się pie­nię­dzy (czy mam dach nad gło­wą? je­dze­nie w lo­dów­ce?). Ja­son mó­wi o świa­do­mym kształ­to­wa­niu ścież­ki za­wo­do­wej, spe­cja­li­za­cji, o znaj­do­wa­niu cza­su na wła­sne pro­jek­ty. Wszyst­ko to brzmi nie­sa­mo­wi­cie in­spi­ru­ją­co, czło­wiek ma ocho­tę od­rzu­cić po­ło­wę zle­ceń, za­jąć się rę­ko­dzie­łem i żyć w har­mo­nii.

My­ślę jed­nak, że taka po­sta­wa wy­ma­ga ogrom­nej od­wa­gi. Teo­re­tycz­nie mo­gę so­bie po­zwo­lić na od­rzu­ce­nie do­wol­nej licz­by pro­po­zy­cji, bo to nie jest moje głów­ne źró­dło utrzy­ma­nia. Jed­no­cze­śnie mam po­czu­cie, że rezygnując z jakiejś współpracy, tra­cę fan­ta­stycz­ną oka­zję, że­by się cze­goś na­uczyć, bo w tej chwi­li pra­ca nad danym zle­ce­niem jest dla mnie przede wszyst­kim na­uką, spraw­dzia­nem i zdo­by­wa­niem do­świad­cze­nia. Poza tym je­śli raz po­wiem nie, to już wię­cej mnie nie za­pro­szą do współ­pra­cy, praw­da? A jed­no­cze­śnie po­tra­fię znie­na­wi­dzić pro­jekt, któ­ry miał być wspa­nia­łą przy­go­dą, je­śli tyl­ko cią­gnie się zbyt dłu­go. Mam wra­że­nie, że je­stem krót­ko­dy­stan­sow­cem, ma­ra­ton nie dla mnie, za szyb­ko tra­cę ser­ce do pro­jek­tu. Na­wet je­śli współ­pra­cu­ję z wspa­nia­ły­mi ludź­mi i je­stem cią­gle mo­ty­wo­wa­na, to trud­no mi sku­pić się nad czymś, cze­go ko­niec jest zbyt od­le­gły (tj. wy­kra­cza poza trzy mie­sią­ce). Mo­że to po­wi­nien być mój wy­znacz­nik, kie­dy na­le­ży po­wie­dzieć „nie”?

Slajd z wystąpienia. Jason dał mi (nam) prawo mówić „nie”.

czwartek, 4 kwietnia 2013

Strategie segregowania książek, czyli o entropii

Na po­cząt­ku grud­nia prze­pro­wa­dzi­łam się do sta­rej ka­mie­ni­cy na Dęb­ni­kach. By­ło mnó­stwo pu­deł z gra­ta­mi ku­chen­ny­mi, ubra­nia­mi i książ­ka­mi. By­ło skrę­ca­nie me­bli, z cze­go istot­ne są tu pół­ki, ko­mo­da i sza­fa na książ­ki. (Ja­ko bied­ny czło­wiek me­blu­ję swo­je miesz­ka­nie głów­nie z po­mo­cą szwedz­kiej for­my IKE­A.) Po­tem trze­ba by­ło wszyst­ko wy­pa­ko­wać. Książ­ki rów­nież.

Pro­blem po­le­gał na tym, że wpro­wa­dzi­łam się z Ar­tu­rem, więc ksią­żek by­ło dwa razy wię­cej, w do­dat­ku mia­ły róż­nych wła­ści­cie­li. Co ro­bić? Po­łą­czyć księ­go­zbio­ry? Trzy­mać swo­je rze­czy osob­no? Kto ma pra­wo do pół­ki na wy­so­ko­ści wzro­ku? Co zro­bić z książ­ka­mi po­ży­czo­ny­mi? Gdzie trzy­mać książ­ki, któ­re są w cią­głym ru­chu (słow­ni­ki, tzw. re­fe­ren­ce bo­oks i książ­ki ak­tu­al­nie czy­ta­ne).

Stra­te­gii se­gre­go­wa­nia ksią­żek jest mnó­stwo. Naj­bar­dziej ku­szą­ca jest tak­ty­ka ko­lo­ry­stycz­na, któ­rą wi­dzia­łam na­wet ostat­nio u Al­do­ny. Mo­że kie­dyś się na nie­go sku­szę, ale na po­czą­tek zde­cy­do­wa­li­śmy się na po­dział pio­no­wy sza­fy na książ­ki. Za­anek­to­wa­łam pra­wą po­ło­wę i w ra­mach mo­je­go wy­cin­ka sta­ra­łam się za­pro­wa­dzić ja­kiś po­rzą­dek: po­ezja ra­zem (przy oka­zji po­wstał ład­ny bia­ły blok, bo u mnie po­ezja to głów­nie wy­daw­nic­two A5), po­wie­ści ra­zem, ra­zem tek­sty na­uko­we i spe­cjal­na pół­ka na książ­ki po­ży­czo­ne. Wy­trzy­ma­li­śmy tak mo­że kil­ka mie­się­cy, po­tem książ­ki za­czę­ły się mie­szać. Co­raz wię­cej ksią­żek za­czę­ło wy­my­kać się na dru­gą po­ło­wę. W tej chwi­li już tyl­ko po skraj­nej le­wej i po skraj­nej pra­wej stro­nie sto­ją książ­ki jed­ne­go wła­ści­cie­la, ale gór­na pół­ka wy­ła­mu­je się i z tej za­sa­dy. Za­czy­na nas ogar­niać cha­os.

Pew­ne de­cy­zje wy­mu­sza na nas zło­śli­wość rze­czy mar­twych. Zło­śli­wa oka­za­ła się pół­ka z IKEA, któ­ra za­wa­lo­na prze­ze mnie ko­lo­ro­wy­mi ma­ga­zy­na­mi za­czę­ła się ugi­nać i od­su­wać od ścia­ny. Przy­krę­ci­li­śmy na nowo i za­peł­ni­li­śmy pa­per­bac­ka­mi na lek­kim, pul­po­wym pa­pie­rze. Oka­za­ło się, że z jed­nym wy­jąt­kiem są to książ­ki bry­tyj­skie i ame­ry­kań­skie. Dla­cze­go u nas nie ma tego (bar­dzo sen­sow­ne­go) zwy­cza­ju wy­da­wa­nia lek­kie­go pa­per­bac­ka dla ksią­żek do­brze przy­ję­tych już na ryn­ku?

Ostat­nim ba­stio­nem po­rząd­ku są po­wie­ści gra­ficz­ne i moje książ­ki bran­żo­we. Le­żą so­bie od­dziel­nie na ko­mo­dzie i nic nie jest w sta­nie zbu­rzyć tego ła­du.

A jak Wy se­gre­gu­je­cie swo­je książ­ki? Ko­lo­ry­stycz­nie? Te­ma­tycz­nie? Po roz­mia­rze?

Zdjęcia kota (telefonem) zrobił Artur. Kot nazywa się Rysia.

poniedziałek, 25 lutego 2013

Kindle i problemy

Z reguły nie narzekam na ebooki. Dużo czytam na Kindlu, widzę jego nie­dos­ko­na­łości i ak­cep­tu­ję je, wie­rząc, że tech­no­lo­gia cały czas się roz­wija i z cza­sem wszel­kie trud­noś­ci znik­ną. Na­tra­fi­łam os­tat­nio jed­nak na rzecz niez­wy­kle iry­tu­ją­cą i niech to bę­dzie przes­tro­gą dla wszyst­kich, któ­rzy pa­ra­ją się przy­go­to­wa­niem ksią­żek elek­tro­nicz­nych. Po­ni­żej dwa frag­men­ty z „Lodu” Du­ka­ja ku­pio­ne­go w wersji mobi na Publio:




Zwra­cam uwa­gę na to, jak wy­glą­da­ją spac­je po­mię­dzy po­je­dyn­czy­mi zna­ka­mi (a, o, i, u, w, z) a nas­tę­pu­ją­cy­mi po nich wy­ra­za­mi. Po­ten­cjal­ne za­wiesz­ki wy­da­ją się przy­kle­jo­ne do są­sia­du­ją­cych wy­ra­zów przez co sza­rość teks­tu, któ­ra w ebookach i tak jest pot­wor­nie kiepska, jest zu­peł­nie za­bu­rzo­na. Przy szyb­kim czy­ta­niu właś­ci­wie nie moż­na stwier­dzić, czy na­pi­sa­no w rogu czy wrogu. Nie wspo­mi­nam już o kło­pot­li­wym ręcz­nym dzie­le­niu, któ­re spraw­dza się, gdy wy­raz fak­tycz­nie wys­tę­pu­je na gra­ni­cy ła­mu, ale przy prze­la­niu się teks­tu na ek­ra­nie czyt­ni­ka nag­le roz­bi­ja wy­raz na pół.

Dob­rze by było, gdy­by nie­dos­ko­na­łość tech­no­logii nie była jesz­cze pod­kreś­la­na mier­nym przy­go­to­wa­niem pu­bli­ka­cji.

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Londyńskie metro

W tym roku lon­dyń­ska tuba ob­cho­dzi swo­je 150 uro­dzi­ny. W 1913 roku, czy­li 100 lat temu, za­mó­wio­no o bry­tyj­skie­go ka­li­gra­fa Edwar­da John­sto­na krój, któ­ry miał być uży­wa­ny w ozna­ko­wa­niu me­tra. Pi­smo mia­ło być za­ko­rze­nio­ne w tra­dy­cji, ale no­wo­cze­sne. Krój od­da­ny i wdro­żo­ny trzy lata póź­niej fak­tycz­nie taki był: opie­rał się na rzym­skich pro­por­cjach, ale sta­wiał na czy­tel­ność i mi­ni­ma­lizm.

Joh­ston opra­co­wał tyl­ko jed­ną od­mia­nę, któ­rej gru­bość usta­lił mie­rząc gru­bość li­nii uło­żo­nej z sied­miu ołów­ków o rom­bo­ida­lym prze­kro­ju (!). Kształt rom­bu po­wtó­rzo­ny zo­stał tak­że w krop­kach nad j. Inne cha­rak­te­ry­stycz­ne ce­chy pi­sma Joh­sto­na to do­sko­na­le kwa­dra­to­we M i rów­nie do­sko­na­le okrą­głe . To dru­gie na­wią­zu­je zresz­tą do uży­wa­ne­go od 1908 roku loga lon­dyń­skie­go me­tra: czer­wo­ne­go ko­ła, przez któ­re prze­cho­dzi po­zio­mo gra­na­to­wa bel­ka z na­pi­sem Un­der­gro­un­d czy na­zwą sta­cji. John­ston od­świe­żył logo zmie­nia­jąc ko­ło w okrąg, do­da­jąc bel­ce bia­łą we­wnętrz­ną ram­kę.



Krój za­pro­jek­to­wa­ny przez Joh­sto­na i przy­go­to­wa­ny jako in­struk­cja ma­lo­wa­nia zna­ków oraz czcion­ki me­ta­lo­we i drew­nia­ne funk­cjo­no­wał do 1979, kie­dy mo­der­ni­za­cji pi­sma do­ko­na­ła fir­ma Bank­s&Mi­les. Po­pra­wio­no wów­czas pro­por­cje, do­da­no od­mia­nę kur­syw­ną oraz dwie do­dat­ko­we gru­bo­ści (przed któ­ry­mi sam au­tor moc­no się wzbra­niał).

Wraz z na­sta­niem ko­lej­nej re­wo­lu­cji tech­no­lo­gicz­nej krój zdi­gi­ta­li­zo­wa­ła fir­ma Mo­no­ty­pe – jej New John­ston do dziś jest ofi­cjal­nym kro­jem Trans­port for Lon­don.



Dziś na ryn­ku do­stęp­nych jest kil­ka wer­sji. P22 się­gnę­ło do ory­gi­nal­nych stem­pli Joh­sto­na prze­cho­wy­wa­nych w lon­dyń­skim mu­zeum trans­por­tu i na ich pod­sta­wie po­wstał John­ston Un­der­gro­un­d uzu­peł­nio­ny o al­ter­na­cje sty­li­stycz­ne i kil­ka do­dat­ko­wych gli­fów. W 2007 uka­za­ła się wer­sja po­sze­rzo­na i po­pra­wio­na Un­der­gro­und Pro­. W skład tej ro­dzi­ny wcho­dzą od­mia­ny bar­dzo cien­kie, bar­dzo gru­be oraz do tek­stu cią­głe­go, brak jed­nak – tak jak w ory­gi­na­le – od­mia­ny po­chy­łej. Uka­za­ła się też wer­sja ba­si­c, któ­ra po­sia­da tro­chę za­baw­nych od­mian pla­ka­to­wych.



Je­dy­ną wer­sją, któ­ra po­sia­da pe­łen pol­ski ze­staw zna­ków jest pięk­ny ITC John­ston za­pro­jek­to­wa­ny przez Fa­reya i Daw­so­na. Krój ma po­pra­wio­ną czy­tel­ność, co wi­dać zwłasz­cza w mniej­szych stop­niach pi­sma – wy­star­czy spoj­rzeć na przy­łą­cze­nie la­ski w m czy . Cie­ka­wa jest też kur­sy­wa – nie po­chy­lo­na zbyt sil­nie, ale wy­ko­rzy­stu­ją­ca ce­chy pi­sma po­chy­łe­go (np. jed­no­pię­tro­we g).



John­ston był jed­nym z pierw­szych pism bez­sze­ry­fo­wych XX wie­ku i wie­lu póź­niej­szych ty­po­gra­fów na­wią­zy­wa­ło do tego pro­jek­tu. Cie­ka­wym po­my­słem jest nie­co lżej­sza A­gen­da­ z cie­ka­wy­mi za­koń­cze­nia­mi fir­mo­wa­na przez Font Bu­re­au. A przede wszyst­kim w tra­dy­cję pi­sma John­sto­na wpi­su­je się Gill Sans – Eric Gill był uczniem John­sto­na i do­świad­cze­nia zdo­by­te w pra­cy nad pi­smem dla lon­dyń­skie­go me­tra wy­ko­rzy­stał póź­niej we wła­snym, bar­dziej już hu­ma­ni­stycz­nym pro­jek­cie.

Dla praw­dzi­wych fa­nów ty­po­gra­fii i lon­dyń­skiej tuby: John­sto­n's Un­der­gro­und Ty­pe­ – książ­ka po­świę­co­na tyl­ko i wy­łącz­nie hi­sto­rii tego kro­ju.

Źródła: Wired, Planet Typography, Connections.

sobota, 19 stycznia 2013

Przypisy: system harwardzki

Sys­tem har­wardz­ki jest pro­sty, co mo­że być tak za­le­tą, jak i wa­dą. Je­śli przy­pi­sy, któ­re sto­su­je­my, są nie­skom­pli­ko­wa­ne i nie obej­mu­ją tek­stu po­le­micz­ne­go, wte­dy skła­dacz na pew­no bę­dzie wdzięcz­ny re­dak­to­ro­wi za wy­bór ta­kiej wła­śnie me­to­dy, bo umie­scze­nie od­wo­łań bi­blio­gra­ficz­nych w tek­ście głów­nym po­zwo­li na unik­nię­cie przy­pi­sów dol­nych.

W naj­prost­szej wer­sji sys­tem har­wardz­ki (wg Chi­ca­go Ma­nu­al of Sty­le) wy­glą­da tak:
(Brin­ghurst 2007, 43)
i wa­rian­tyw­nie:
(Brin­ghurst 2007, s. 43)
(Brin­ghurst 2007: 43)
[Brin­ghurst, 2007, s. 43],

a tak­że w wer­sji bez nu­me­ru stro­ny.

Na­zwi­sko au­to­ra moż­na po­prze­dzić fra­za­mi cyt. za i por.

W wy­pad­ku kil­ku au­to­rów przy­pis bę­dzie wy­glą­dał tak:
(A­ma­no i Ga­iman 1999, 20)
(Mio­doń­ska­-Bro­okes, Ku­la­wik i Ta­ta­ra 1974, 221)
(Mac Do­nald i in. 2009, 91).


Je­śli w da­nym roku au­tor wy­dał wię­cej niż je­den tekst, wów­czas do daty do­kle­ja­na jest li­te­ra, np. (E­lia­de 2001a)(E­lia­de 2001b). Je­śli na­to­miast mamy do czy­nie­nia z dwój­ką au­to­rów o tym sa­mym na­zwi­sku, wów­czas po­prze­dza­my je ini­cja­łem imie­nia.

Je­śli na­zwi­sko pada w tek­ście, to nie trze­ba po­da­wać go w ad­no­ta­cji, np. „Mir­cea Elia­de (2001: 53) uwa­żał mit za­…”.

Pro­ble­my za­czy­na­ją się, kie­dy mamy za­zna­czyć, że dana oso­ba jest tłu­ma­czem bądź re­dak­to­rem dzie­ła. Chi­ca­go Ma­nu­al of Sty­le w ogó­le ka­że po­mi­jać tego typu in­for­ma­cje w przy­pi­sach osa­dzo­nych w tek­ście głów­nym i uści­ślać in­for­ma­cje do­pie­ro w bi­blio­gra­fii koń­co­wej. Je­śli więc cy­tu­je­my Ilia­dę w prze­kła­dzie Je­żew­skiej, wów­czas tak po­win­ni­śmy to za­pi­sać: (Je­żew­ska 2005, 128–130). Mo­że być jed­nak tak, że au­tor jest waż­niej­szy niż tłu­macz. Je­śli więc chce­my po­wo­łać się na Shau­gh­nes­sy­’e­go i nie­istot­ny jest dla nas fakt, że prze­tłu­ma­czył go Żu­kow­ski, mo­że­my po­mi­nąć tę dru­gą in­for­ma­cję: (Shau­gh­nes­sy 2012, 88).

Jed­nak po­nie­waż sys­tem har­wardz­ki nie jest tak na­praw­dę sys­te­mem, a je­dy­nie me­to­dą bi­blio­gra­fo­wa­nia, ja by­ła­bym skłon­na umie­ścić do­pi­sek red. przed na­zwi­skiem re­dak­to­ra, np. (red. Mar­kow­ski 2004, xvi) na za­sa­dzie ana­lo­gii z cyt. za i por.

A co z po­now­ny­mi od­nie­sie­nia­mi do tego sa­me­go tek­stu? Wy­da­je mi się, że pol­skie sło­wa tam­że, ten­że, taż nie spraw­dza­ją się w sys­te­mie, któ­ry ma cha­rak­ter mię­dzy­na­ro­do­wy. Do tego zwy­czaj­nie nie wiem, jaki znak in­ter­punk­cyj­ny (i czy w ogó­le ja­kiś) po nich po­sta­wić. Zo­sta­ła­bym więc przy łaciń­skim ibid., któ­re jako skrót ma już ele­ganc­ką krop­kę.

Je­śli au­to­ra brak, moż­na po­dać ty­tuł lub re­dak­to­ra. Je­śli rok wy­da­nia jest nie­pew­ny sta­wia­my za nim znak za­py­ta­nia w na­wia­sie. W wy­pad­ku dzieł sta­ro­żyt­nych cy­tu­je się zwy­kle kon­kret­ne wy­da­nia tek­stów. Al­ter­na­ty­wą jest po­łą­cze­nie sys­te­mu har­wardz­kie­go z tzw. sys­te­mem MLA (Mo­dern Lan­gu­age As­so­cia­tion) w któ­rym po­da­je się au­to­ra, ty­tuł i stro­nę, np. (Chang, De­si­gning Type 26). Sys­tem ten do­brze łą­czy się z tra­dy­cyj­ny­mi spo­so­ba­mi cy­to­wa­nia Bi­blii czy kla­sy­ków, gdzie po­da­je się nu­me­ry ksiąg i wier­szy, a nie stro­ny kon­kret­ne­go wy­da­nia.

Ta­kie po­mie­sza­nie stoi pew­nie w sprzecz­no­ści z pro­sto­tą sys­te­mu har­wardz­kie­go, ale po­zwa­la na więk­szą przej­rzy­stość, któ­rej w pew­nych kon­tek­stach, zwłasz­cza zwią­za­nych z tek­sta­mi hu­ma­ni­stycz­ny­mi, mo­że mu bra­ko­wać.

Źró­dła: Chi­ca­go Ma­nu­al of Sty­le, Ty­po­gra­fia ty­po­wej książ­ki, LSE Li­bra­ry, The Uni­ver­si­ty of Auc­kland, Wi­ki­pe­dia, UEK w Po­zna­niuinne.

piątek, 18 stycznia 2013

Trzy dni w Londynie

Trzy dni w Lon­dy­nie to do­kład­nie taka ilość, któ­ra nie po­zwa­la się na­sy­cić, a je­dy­nie za­ostrza ape­tyt. Za­chły­snę­łam się. Wszyst­kie­go tam tak du­żo: te­atró­w*, mu­ze­ó­w**, księ­garń. Na­gle oka­zu­je się, że te wszyst­kie książ­ki, al­bu­my i ma­ga­zy­ny ist­nie­ją na­praw­dę, a nie tyl­ko w In­ter­ne­cie, że moż­na zo­ba­czyć In­for­ma­tion is Be­au­ti­ful na pa­pie­rze albo ku­pić Vo­gu­e’a bez em­pi­ko­wej mar­ży.
Pech chciał, że aku­rat tego dnia, kie­dy wy­pa­da­ło na­sze bu­szo­wa­nie po księ­gar­niach w oko­li­cach St Mar­tins Lane, za­po­mnia­łam za­brać z ho­te­lu apa­rat. Osta­tecz­nie jed­nak nie tra­fili­śmy do le­gen­dar­ne­go an­ty­kwa­ria­tu, gdzie moż­na ku­pić (al­bo przy­naj­mniej zo­ba­czyć) eg­zem­plarz Sher­loc­ka Hol­me­sa z au­to­gra­fem au­to­ra, więc stra­ta nie jest aż tak wiel­ka.

Naj­bar­dziej spodo­ba­ła mi się chy­ba Mag­ma w Co­vent Gar­den. To mi­kro sieć księ­garń, któ­ra urze­kła mnie do­syć au­tor­skim wy­bo­rem ofe­ro­wa­nych ksią­żek. Nie ko­niecz­nie sprze­da­ją tam wszyst­kie pod­ręcz­ni­ki do di­zaj­nu, ale za to jest mnó­stwo ko­mik­sów, ksią­żek au­tor­skich i cza­so­pism. Spe­cy­ficz­ny jest też spo­sób ich pre­zen­ta­cji: zde­cy­do­wa­ną więk­szość wy­sta­wio­no tak, by wi­docz­ne by­ły ich okład­ki, a nie tyl­ko grzbie­ty. Tam też ku­pi­łam Acne Pa­per, ma­ga­zyn, któ­re­go chcia­łam do­tknąć, od kie­dy tyl­ko zo­ba­czy­łam te dwie roz­kła­dów­ki:



via Pascal Grob

Mam sła­bość do ja­snych stro­nic i Acne Pa­per pre­zen­tu­je lek­kie li­ter­nic­two w naj­lep­szym sty­lu na nie­po­wle­ka­nym, mięk­kim pa­pie­rze. Przy tak gi­gan­tycz­nym for­ma­cie (k­tó­re­go wiel­kie płach­ty przy­jem­nie prze­le­wa­ją się przez rę­ce) cięż­kie i tłu­ste li­te­ry zu­peł­nie by się nie spraw­dzi­ły. Do tego na okład­kach (bo są trzy wer­sje) ostat­nie­go nu­me­ru wy­dru­ko­wa­no fo­to­gra­fie Bri­git­te La­com­be. Trud­no by­ło po­wstrzy­mać się przed ku­pie­niem wszyst­kich wa­rian­tów. Jej por­tre­ty to ten ro­dzaj fo­to­gra­fii, któ­rą po­tra­fię się ab­so­lut­nie za­chły­snąć, są tak do­sko­na­łe. Moż­na to też ująć kró­cej: Acne Pa­per pu­bli­ku­je zdję­cia Ri­char­da Ave­do­na i po­ni­żej tego po­zio­mu sta­ra się nie scho­dzić.





Mo­głam też przyj­rzeć się ksią­żecz­kom z se­rii Wreck This Jo­ur­nal, któ­re dzia­ła­ją jak od­trut­ka dla tych, któ­rzy nad­mier­nie dba­ją o swo­ich pa­pie­ro­wych przy­ja­ciół. Te książ­ki słu­żą bo­wiem do nisz­cze­nia. Każ­da stro­na za­wie­ra po­le­ce­nie: po­dziur­kuj tę stro­nę, przy­tknij tu ła­pę ja­kie­goś zwie­rza­ka, za­kop ten dzien­nik i od­kop po upły­wie jed­nej doby. In­ter­net pę­ka od zdjęć już znisz­czo­nych dzien­ni­ków. Być mo­że i mnie, głasz­czą­cej ja­sne stro­ni­ce Acne Pa­per, przy­da­ła­by się taka te­ra­pia.


via www.buy­olym­pia­.com

* W po­bli­żu był sklep z bu­ta­mi do tań­ca. Do­kład­nie ta­ki­mi, o ja­kich ma­rzy­łam.
** Te mnie aku­rat znie­chę­ci­ły. Tate Mo­dern by­ło tak za­tło­czo­ne, że już do żad­ne­go nie po­szłam.

środa, 2 stycznia 2013

Paris vs New York

Vah­ram Mu­ra­ty­an, roz­dar­ty mię­dzy dwo­ma mia­sta­mi ar­ty­sta, w 2010 roku za­czął pro­wa­dzić blo­ga Pa­ris vs New York. Dwa lata póź­niej pu­bli­ko­wa­ne tam ry­sun­ki z ze­sta­wie­nia­mi zja­wisk cha­rak­te­ry­stycz­nych dla obu miast wy­da­ne zo­sta­ły w for­mie książ­ki. Po­tem uka­za­ła się ko­lej­na.

Mo­gło­by się wy­da­wać, że sil­nie zge­ome­try­zo­wa­ne kształ­ty wy­peł­nia­ne jed­no­li­ty­mi ko­lo­ra­mi to for­mat, któ­ry szyb­ko się wy­czer­pie. W ry­sun­kach Mu­ra­ty­ana urze­ka mnie wła­śnie, jak wie­le da się zro­bić w ra­mach tak bar­dzo ogra­ni­czo­nej for­my.

Wy­da­nie książ­ko­we wy­pa­da­ło­by za­li­czyć do cof­fe­ta­ble bo­oks, gdy­by nie to że ksią­żecz­ka jest ma­lut­ka. Za to wy­drukowano ją bar­dzo sta­ran­nie – ma­to­wy, od­po­wied­nio gru­by pa­pier z wi­docz­ną, ale nie bar­dzo wy­raź­ną fak­tu­rą świet­nie pa­su­je do ry­sun­ków w sty­lu re­tro. Ob­wo­lu­ta jest prze­mi­ła w do­ty­ku. Nie pierw­szy raz spo­ty­kam się z tą tech­ni­ką, nie mam jed­nak po­ję­cia, jak uzy­sku­je się taki efekt: pa­pier w do­ty­ku przy­po­mi­na bar­dziej ma­te­riał, jest mięk­ki, lek­ko me­cha­ty, aż chce się go gła­skać.