Delibrium  ❦ 
blog Kariny Graj poświęcony książkom, drukarstwu oraz rzeczom pięknym. Z wyraźnym upodobaniem do typografii klasycznej oraz rzemiosła.

piątek, 21 grudnia 2012

Plakaty nieistniejących filmów

Kil­ka ty­go­dni temu od­wie­dzi­łam ga­le­rię Zna­czy Się, gdzie od­by­wał się wer­sni­saż pla­ka­tów Kuby So­wiń­skie­go po­łą­czo­ny z pro­mo­cją książ­ki, na po­trze­by któ­rej rze­czo­ne pla­ka­ty stwo­rzo­no. Hi­sto­ria nie­by­ła kina PRL pro­fe­so­ra Lu­bel­skie­go, bo o tę książ­kę cho­dzi, to zbiór opo­wie­ści o fil­mach, któ­re mia­ły po­wstać.

W trak­cie spo­tka­nia pro­fe­sor wspomniał kil­ka aneg­dot, m.in. o al­ter­na­tyw­nych sce­na­riu­szach na pod­sta­wie Po­pio­łu i dia­men­tu­ An­drze­jew­skie­go i o wiel­kiej ko­pro­duk­cji pol­ski­-fran­cu­skiej, któ­ra nie do­szła do skut­ku, bo tuż przed wy­lo­tem ogło­szo­no stan wo­jen­ny. Do wszyst­kich fil­mów, któ­re pro­fe­sor opi­sał w swo­jej książ­ce, Kuba So­wiń­ski zro­bił pla­ka­ty. Że­by utrud­nić so­bie pra­cę po­sta­no­wił nie tyl­ko na­śla­do­wać styl epo­ki, ale i kon­kret­nych twór­ców (m.in. Sta­ro­wiey­skie­go) pró­bu­jąc wy­obra­zić so­bie, któ­re­mu gra­fiko­wi po­wie­rzo­no­by da­ną pra­cę. Mo­ją szcze­gól­ną uwa­gę zwró­cił pla­kat fil­mu, któ­ry miał być po­świę­co­ny Kor­cza­ko­wi – mi­ła od­mia­na po kiep­skich pro­jek­tach, któ­re mia­ły fir­mo­wać rok po­świę­co­ny temu pe­da­go­go­wi. Kuba So­wiń­ski do pla­ka­tu do­dał hi­sto­rię: pod­czas pra­cy nad nim za wzór pro­filu ob­rał na­ło­żo­ne na sie­bie zdję­cia Kor­cza­ka i ak­to­ra, któ­ry mógł­by go za­grać.

Trze­ba wresz­cie wspo­mnieć, że na­zwi­sko gra­fika nie jest w książ­ce szcze­gól­nie eks­po­no­wa­ne, dzię­ki cze­mu moż­na mieć złu­dze­nie, że pla­ka­ty fak­tycz­nie po­wsta­ły w PRL-u. Ba, zgod­nie z re­la­cją pro­fe­so­ra Lu­bel­skie­go nie­któ­rzy już się na to na­bra­li!





czwartek, 15 listopada 2012

O całościowym podejściu do projektowania

Mo­tyw pro­jek­tu kon­ge­nial­ne­go po­ja­wiał się u mnie bar­dzo czę­sto na stu­diach. W pew­nym sen­sie wy­ro­słam w prze­ko­na­niu, że to oczy­wi­stość, do­pie­ro prak­ty­ka pro­jek­to­wa i przy­gla­da­nie się ryn­ko­wi książ­ki w Pol­sce spro­wa­dzi­ły mnie na zie­mię. Się­gam po se­rię Sfe­ra ese­ju wy­da­wa­ną przez Świat Książ­ki i pod faj­ną, bar­dzo roz­po­zna­wal­ną okład­ką Prze­mka Dę­bow­skie­go… ech, szko­da mó­wić.

Za­uwa­ży­łam jed­nak, że pro­blem ten wy­kra­cza poza świat pro­jek­to­wa­nia ksią­żek i poza po­dział ma­kie­ta – okład­ka. Pra­ca w agen­cji re­kla­mo­wej spra­wi­ła, że za­czę­łam zwra­cać więk­szą uwa­gę na opa­ko­wa­nia. Wy­da­je mi się, że czę­stym pro­ble­mem jest po­dział kom­pe­ten­cji czy też brak wy­star­cza­ją­co ści­słej współ­pra­cy mię­dzy gra­fi­kiem a ope­ra­to­rem DTP (a tak­że pra­cow­ni­kiem na­świe­tlar­ni, przy­go­to­wal­ni itd.). Oglą­da­jąc opa­ko­wa­nia na pół­kach moż­na zo­ba­czyć do­bre pro­jek­ty, któ­re zmie­ni­ły się w pro­jek­ty sła­be przez to, że gra­fik nie znał spe­cy­fi­ki dru­ku albo nie wie­dział, jak ta­ką spe­cy­fi­kę wy­ko­rzy­stać. Usły­sza­łam kie­dyś od ko­le­gi aneg­do­tę o gra­fi­ku, któ­ry z wiel­kim wy­sił­kiem na­ma­ział wspa­nia­łe, barw­ne opa­ko­wa­nie mar­ga­ry­ny, a po­tem do­wie­dział się, że bę­dzie ono dru­ko­wa­ne tyl­ko w dwóch ko­lo­rach.

Kontr­przy­kład sta­no­wi dla mnie rada Faj­nych Chło­pa­ków, o któ­rych pi­sa­łam wczo­raj. Trze­ba po­znać ma­te­riał i do nie­go do­sto­so­wy­wać pro­jekt. Je­śli tech­ni­ka dru­ku nie po­zwa­la na wie­le, moż­na stwo­rzyć pro­jekt, któ­ry fakt ten ob­ró­ci w żart i wy­ko­rzy­sta jako atut.

środa, 14 listopada 2012

Notes w traktory

Je­stem praw­dzi­wą szczę­ścia­rą, bo na Tar­gach Wie­dzy Gra­ficz­nej, któ­re od­by­ły się dwa ty­go­dnie temu w War­sza­wie (zac­na im­pre­za), uda­ło mi się do­stać na warsz­ta­ty z Faj­ny­mi Chło­pa­ka­mi (to ci, co sto­ją za mar­ką Pan tu nie stał).

Program gło­si­ł, że te­ma­tem jest „vin­ta­ge prin­ting”. W prak­ty­ce oka­za­ło się, że cho­dzi o dwie tra­dy­cyj­ne me­to­dy – si­to­druk i hot stam­ping. Uczest­ni­cy warsz­ta­tów po­zna­wa­li je w trak­cie pro­duk­cji wła­sne­go no­te­su. Si­to­druk urzekł mnie na tyle, że roz­wa­żam pro­wa­dze­nie dal­szych eks­pe­ry­men­tów na wła­sną rę­kę. Na warsz­ta­tach na­uczy­łam się przede wszyst­kim, jak istot­ne w tej tech­ni­ce jest od­po­wied­nie przy­go­to­wa­nie ma­try­cy. Na trak­to­rach (fot­ka po­ni­żej) bar­dzo wy­raź­ny jest efekt ra­stra. Pro­ble­mu tego nie by­ło z dru­ka­mi, któ­re opie­ra­ły się na mniej skom­pli­ko­wa­nych wzo­rach, któ­re mia­ły tak­że i ten plus, że dziur­ki w fo­lii o wie­le mniej się za­py­cha­ły.

Po przy­go­to­wa­niu si­to­dru­ko­wej we­wnętrz­nej stro­ny okład­ki me­to­dą hot stam­pin­gu tło­czy­li­śmy stro­nę ze­wnętrz­ną. Faj­ne Chło­pa­ki wy­ja­śni­ły, że od­bit­ka mo­że być nie­do­sko­na­ła (fo­lia czę­sto przy­le­pia­ła się do ma­try­cy albo sła­bo od­bi­ja­ła), ale to nie szko­dzi, bo kon­wen­cja i do­bór ma­te­ria­łu (sza­ra tek­tu­ra) po­zwa­la­ją te nie­do­sko­na­ło­ści wy­ba­czyć. Ina­czej by­ło­by, gdy­by­śmy dru­ko­wa­li na pa­pie­rze kre­do­wym, bo on wy­ma­ga dru­ku wy­so­kiej ja­ko­ści.

Na ko­niec zszy­wa­li­śmy blok i okład­kę zna­ną mi już me­to­dą na trzy dziur­ki. Co mnie jed­nak za­sko­czy­ło, to zro­bie­nia dziu­rek wy­ko­rzy­sta­li­śmy… wier­tar­kę. Po­tem gi­lo­ty­na, przy­ci­na­nie ro­gów, do­cze­pia­nie gum­ki i vo­ila.





poniedziałek, 17 września 2012

Gdzie chadzam z książkami

Naj­le­piej czy­ta się oczy­wi­ście w domu. Moż­na sie­dzieć w pi­dża­mie, ma się nie­ogra­ni­czo­ny do­stęp do na­po­jów, moż­na się za­wi­nąć w koc i przy­brać do­wol­ną po­zy­cję. Ale cza­sem coś nas wy­ga­nia: re­mont są­sied­nie­go miesz­ka­nia, ku­szą­ca po­go­da albo zwy­czaj­na po­trze­ba zmia­ny oto­cze­nia. Wte­dy za­bie­ra się książ­kę na spa­cer. Je­śli książ­ka jest opa­sła, to za­bie­ram ją na spa­cer na bal­kon (bo bli­sko) albo na plan­ty Re­to­ry­ka (tyl­ko tro­chę da­lej). Je­śli jest roz­mia­rów prze­cięt­nych bądź nie­wiel­kich, wy­cho­dzę z nią na mia­sto.

Je­stem wiel­ką fan­ką ak­cji Stre­fa Wol­ne­go Czy­ta­nia or­ga­ni­zo­wa­nej pa­rę lat temu przez Fun­da­cję Zna­czy się. Mam w domu kar­to­nik z ich logo (bo i u mnie moż­na czy­tać), sama czy­tu­ję w wie­lu miej­scach wy­mie­nio­nych na ich li­ście. Nie czy­tam jed­nak w tram­wa­jach i au­to­bu­sach (bo pra­wie nimi nie jeż­dżę, a na ro­we­rze czy­tać trud­no). Nie czy­tam też od pew­ne­go cza­su w Cafe Phi­lo. Wią­że się to z pew­ną aneg­do­tą. Usia­dłam kie­dyś w rze­czo­nej ka­wiar­ni z książ­ką (ja­kieś wie­ko­pom­ne dzie­ło na eg­za­min z li­te­ra­tu­ry an­tycz­nej), kel­ner­ka uprzej­mie za­py­ta­ła, czy coś mi po­dać, czy tyl­ko po­sie­dzę i po­czy­tam (wiel­ki plus). Chwi­lę jed­nak póź­niej do mi­je­go sto­li­ka przy­sie­dli się (z bra­ku wol­nych miejsc gdzie in­dziej) dwaj pa­no­wie, któ­rzy uzna­li, że je­śli czło­wiek czy­ta, to zna­czy, że się nu­dzi i trze­ba go za­ba­wiać. Po­zo­sta­ło mi tyl­ko pójść so­bie.

Nie czy­tam też ra­czej w bi­lio­te­kach i czy­tel­niach. Choć bar­dzo do­brze pi­sa­ło mi się pra­ce rocz­ne i ro­bi­ło no­tat­ki z lek­tur po­lo­ni­stycz­nych w Bi­blio­te­ce Ja­giel­loń­skiej, na któ­rej więk­szość mo­ich zna­jo­mych wie­sza­ła psy, to nie wy­da­je mi się to miej­sce od­po­wied­nie do czy­ta­nia dla przy­jem­no­ści.

Gdzie więc czytam?

1. W Mas­so­li­cie na Fe­li­cja­nek. Jest bli­sko, jest ci­cho. Moż­na czy­tać w ka­wiar­ni, je­śli przy­nie­sie się coś swo­je­go, albo ścią­gnąć coś z pół­ki w czę­ści księ­gar­nia­nej. Zi­mą jest zim­no, war­to za­brać do­dat­ko­wy swe­ter. I ma­ją zu­pę.

2. W księ­gar­ni Lo­ka­tor na Mo­sto­wej. Moż­na się wy­cią­gnąć na ka­na­pie albo za­paść w ki­no­wy fo­tel. Znów ci­sza i spo­kój są spo­rym atu­tem. No i wie­le ksią­żek pod rę­ką, gdy­by lek­tu­ra nam się za szyb­ko skoń­czy­ła. Ma­ją Fritz Ko­lę.

3. W No­wej Pro­win­cji na Brac­kiej. Nie jest ci­cho i nie jest pu­sto, a ja­kimś cu­dem gwar nie prze­szka­dza. Czy­ta­nie w NP zo­sta­ło mi chy­ba z cza­sów stu­diów po­lo­ni­stycz­nych, bo zwy­kłam się tam wów­czas za­szy­wać po­mię­dzy za­ję­cia­mi. Ma­ją hu­mus.

Oczy­wi­ście ni­gdy nie wy­pro­wa­dzam na spa­cer cu­dzych ksią­żek. Raz za­bra­łam w skał­ki po­ży­czo­ną książ­kę i oczy­wi­ście zła­pa­ła mnie bu­rza, któ­ra książ­kę cięż­ko do­świad­czy­ła. A Wy? Czy wy­pusz­cza­cie swo­je książ­ki z domu?

środa, 12 września 2012

Mistrz Urbański i wspominki

By­łam chy­ba na po­cząt­ku dru­gie­go roku stu­diów, cho­dzi­łam na za­ję­cia z po­li­gra­fii do mo­jej póź­niej­szej pro­mo­tor­ki i od­kry­wa­łam cza­so­pi­sma bran­żo­we. Ja­koś w tym cza­sie uka­zał się w 2+3D ar­ty­kuł Mag­da­le­ny Fran­kow­skiej o Le­onie Urbań­skim. Kil­ka dni póź­niej na nie­ist­nie­ją­cych już sto­iskach bu­ki­ni­stów na kra­kow­skim dwor­cu zna­la­złam Wier­sze o książ­kach z 1963. Bi­blio­fil­ski druk wła­śnie Urbań­skie­go, któ­ry na­by­łam za śmiesz­ne pie­nią­dze. I ab­so­ult­nie za­ko­cha­łam się w kla­sycz­nej es­te­ty­ce.




1. Ca­ło­ścio­we opra­co­wa­nie pro­jek­tu.
Po pierw­sze Urbań­ski ta­ką sa­mą wa­gę przy­wią­zy­wał do wszyst­kich ele­men­tów książ­ki. D. Wró­blew­ska już w 1965 roku pi­sa­ła: „bar­dzo go ją­trzy czę­sty u nas roz­ziew po­mię­dzy kla­są okład­ki i wnę­trza ty­po­gra­ficz­ne­go ksią­żek, bo jest prze­ciw­ny fa­sa­do­wo­ści i ła­twe­mu zdob­nic­twu. (…) Kon­cep­cja książ­ki (…) roz­cią­ga [się] na gru­bość i ko­lor pa­pie­ru, kro­je pi­sma, ga­tu­nek or­na­men­tu, prze­ryw­ni­ka i ilu­stra­cji, pro­por­cje i ko­lor.”1 W aneg­do­cie stu­den­tów ASP prze­cho­wał się ob­raz pro­fe­so­ra re­gu­lu­ją­ce­go świa­tło w skła­dzie ręcz­nym za po­mo­cą pa­sków pa­pie­ru (świa­tła jed­no­punk­to­we by­ły dla nie­go za sze­ro­kie­)2. Prze­kła­da­ło się to tak­że na jego spos.b my­śle­nia o re­la­cji tre­ść-for­ma. An­drzej He­idrich wspo­mi­na: „Nie zno­sił mó­wie­nia o zdo­bie­niu książ­ki, twier­dził, że książ­ka po­wsta­je jako pro­dukt in­te­gral­ne­go my­śle­nia o tek­ście, za­war­to­ści i kształ­cie­.”3

Po dru­gie ca­ło­ścio­wość uję­cia obej­mu­je tak­że nad­zór nad re­ali­za­cją pro­jek­tu. Wró­blew­ska no­tu­je, że Urbań­ski sam był tak­że pa­pier­ni­kiem, stąd jego do­sko­na­ła zna­jo­mość tej ma­te­rii, po­zwa­la­ją­ca mu na oso­bi­sty do­bór pa­pie­ru do każ­dej pu­bli­ka­cji.

2. Nurt kla­sycz­ny.
Do ta­kiej szko­ły za­li­cza ar­ty­stę Mag­da­le­na Fran­kow­ska. Pi­sze ona: „ty­po­gra­fia kla­sycz­na r.wno­znacz­na jest z kom­po­zy­cją na osi i sto­so­wa­niem kro­jów pism po­cho­dze­nia re­ne­san­so­we­go i ba­ro­ko­we­go.” Za­zna­cza jed­nak wy­raź­nie, że ta­kie pro­jek­to­wa­nie nie ozna­cza wca­le ko­pio­wa­nia daw­nych wzo­rów, ale ich twór­cze roz­wi­ja­nie. O wa­dze, ja­ką Leon Urbań­ski przy­wią­zy­wał do hi­sto­rii książ­ki, pi­szą tak­że inni: „Ur­bań­ski ko­chał i ro­zu­miał for­mę hi­sto­rycz­ną. (…) Re­ne­sans był jego wy­zna­niem wia­ry. Dru­kar­stwo wło­skie, zwłasz­cza we­ne­cjań­skie, z jego czy­stą an­ty­kwą i eks­pre­sją ita­li­ki, a tak­że bu­do­wą tam­tej­szych ksią­żek, miał za wyj­ścio­we. Lu­bił i póź­niej­sze fran­cu­skie­.”4



Wier­sze o książ­kach to spo­re wy­zwa­nie pro­jek­to­we. Trze­ba po­ra­dzić so­bie z róż­no­rod­no­ścią ma­nier po­etyc­kich po­szcze­gól­nych au­to­rów – roz­spa­cjo­wa­niem u Nor­wi­da, pau­za­mi u Wy­spiań­skie­go, róż­ną dłu­go­ścią wier­szy i wer­sów. Każ­dy utwór po­etyc­ki ma bo­wiem in­ną sza­rość. Tę in­dy­wi­du­al­ność trze­ba za­cho­wać, ale trze­ba tak­że pod­po­rząd­ko­wać ją ja­kiejś na­czel­nej re­gu­le or­ga­ni­zu­ją­cej ca­łą an­to­lo­gię i sta­no­wią­cą o spój­no­ści tomu. Dru­gim pro­ble­mem jest za­pa­no­wa­nie nad kon­tra­stem, któ­ry wy­ni­ka z ze­sta­wie­nia „cięż­kie­go” tek­stu pro­za­tor­skie­go wstę­pu i „lek­kich” wer­sów po­ezji.



For­mat książ­ki jest zbli­żo­ny do kwa­dra­tu, a wy­kre­śle­nie ko­lum­ny bli­skie zło­te­mu po­dzia­ło­wi, choć nie­co więk­sze. Wier­sze są rów­na­ne do le­wej i środ­ko­wa­ne optycz­nie. Spój­ność pro­jek­to­wi za­pew­nia za­sto­so­wa­nie tyl­ko jed­ne­go kro­ju – Plan­ti­na – i to ogra­ni­czo­ne­go do kil­ku stop­ni. Tekst wstę­pu jest drob­niej­szy, wier­sze i spis tre­ści – więk­sze. Pa­pier w ko­lo­rze cha­mo­is świet­nie gra z umiesz­czo­ny­mi tu i tam cy­no­bro­wy­mi ak­cen­ta­mi. Or­na­men­tów jest nie­wie­le, do­mi­nu­je je­den w róż­nych kon­fi­gu­ra­cjach. Sto­so­wa­ny bar­dzo świa­do­mie, by wy­róż­nić lub od­dzie­lić, a nie dla ozdo­by.

Ko­lo­ry­sty­ka okład­ki i środ­ka są zgra­ne. Sym­bol pe­ga­za two­rzy klam­rę: po­ja­wia się za­rów­no na okład­ce pro­jek­tu, jak i w ko­lo­fo­nie. Ko­lo­fon na­to­miast pod­kre­śla wy­sma­ko­wa­nie dru­ku – nie sta­no­wi pro­ste­go wy­li­cze­nia jak stop­ka re­dak­cyj­na, ale pi­sa­ny jest tek­stem cią­głym.

Choć przy­glą­da­łam się tej książ­ce wie­le razy i wy­da­je mi się, że znam ten pro­jekt bar­dzo do­brze, to i tak czę­sto po nie­go się­gam, za mot­to bio­rąc sło­wa An­drze­ja To­ma­szew­skie­go: „A­by się uczyć od Le­ona Urbań­skie­go, na­le­ża­ło rów­nież uważ­nie stu­dio­wać jego dru­ki i pro­jek­ty. Ale na­praw­dę uważ­nie, bo do­pie­ro ana­li­za każ­de­go świa­tła, każ­de­go stop­nia pi­sma, spo­so­bu przed­sta­wia­nia i umiesz­cza­nia ilu­stra­cji, or­na­men­tu i in­nych de­ta­li kom­po­zy­cji ty­po­gra­ficz­nej po­zwa­la zro­zu­mieć, skąd się wzię­ły har­mo­nia ele­men­tów i wi­zu­al­ny ład.”5



1. D. Wróblewska, Leon Urbański, typograf, „Poligrafika” 1965, nr 8, s. 204–208.

2. J. Bokiewicz, Zamiast punktu, „Gazeta Wyborcza” – „Gazeta Książki”, 21 kwietnia 1998, przedruk w: Światło dała czarna sadza. Leon Urbański (1926-1998). Grafik. Typograf, red. A. Mieczyńska,
Warszawa 1997, s. 12–13.

3. A. Heidrich, Sztuka proporcji, w: Światło dała czarna sadza…, dz. cyt., s. 11 12.


4. A. Mieczyńska,
Leon i książka, w: Światło dała czarna sadza…, dz. cyt., s. 3 5

5. A. Tomaszewski, Hommage a Leon Urbański, „Wydawca” 1998, nr 5-6. Przedruk w: Światło dała czarna sadza…, dz. cyt., s. 20–23.

środa, 18 lipca 2012

Dodo i Cudowne dzieci

Naj­pierw zo­ba­czy­łam ich książki na wy­sta­wie Over­de­si­gned w ga­le­rii Zna­czy się. Po­tem ko­lo­ro­we okład­ki i nie­zwy­kłe grzbie­ty uwo­dzi­ły mnie w księ­gar­ni. W koń­cu do­sta­łam na uro­dzi­ny „Cu­dow­ne dzie­ci” Ja­cob­se­na. A te­raz je­stem o krok od klik­nię­cia w przy­cisk „do­daj do ko­szy­ka” na stro­nie Dodo Edi­tor, że­by za­mó­wić ko­lej­ne ich książ­ki. Bo Ja­cob­sen był nie tyl­ko ślicz­ny, ale i na­praw­dę do­bry.



Ak­cja „Cu­dow­nych dzie­ci” roz­gry­wa się w Oslo (a wła­ści­wie w jed­nym z jego miast sa­te­lic­kich – bo tak się tłu­ma­czy dra­bant­by, jak się dzię­ki tej książ­ce do­wie­dzia­łam) a wszyst­kie książ­ki, któ­re się tam dzie­ją ma­ją u mnie już plu­sa na wstę­pie. To jest dziw­na opo­wieść o dziw­nych lu­dziach. Albo ina­czej – o kształ­to­wa­niu się nor­my, o tym, co po­strze­ga­my jako nor­mal­ne. Punkt wi­dze­nia dziec­ka po­zwa­la na bar­dzo bez­po­śred­nie, po­zba­wio­ne uprze­dzeń po­dej­ście do te­ma­tu. Jest to też książ­ka o do­ra­sta­niu i o do­świad­cze­niach, któ­re czło­wie­ka w tym okre­sie kształ­tu­ją. Słod­ko gorz­ka, do­brze wy­wa­żo­na, nie po­pa­da­ją­ca za­nad­to ani w po­etyc­kość opi­su, ani w su­chość po­li­cyj­ne­go ra­por­tu.

Pro­jekt jest bar­dzo od­waż­ny – ty­po­gra­ficz­na okład­ka to nie tyl­ko za­jaw­ka tego, co w środ­ku. To po­czą­tek pierw­sze­go roz­dzia­łu. Ku­pi­łam ten za­bieg od razu: czy­tel­nik się­ga po książ­kę, za­czy­na czy­tać, co jest na okład­ce i już nie mo­że się ode­rwać. Nie­zwy­kły grzbiet, któ­ry po­ka­zu­je „w­nętrz­no­ści” opra­wy to na­praw­dę wy­god­na rzecz. Po­mi­mo tego, że okład­ka jest mięk­ka, to książ­kę otwie­ra się bar­dzo do­brze, stro­ny się nie za­my­ka­ją i książ­ka raz roz­ło­żo­na tak już bę­dzie le­żeć, do­pó­ki nie prze­rzu­ci­my ko­lej­nej stro­ny. Mój eg­zem­plarz jest też do­syć uda­ny, bo nie ma na grzbie­cie zbyt wie­lu gru­dek kle­ju. Dru­kar­nia Kno­wHow na­praw­dę wie, co robi.



środa, 11 lipca 2012

Salon literacki panny Iny

W ostat­nią nie­dzie­lę otwar­łam drzwi mo­je­go kra­kow­skie­go miesz­ka­nia dla przy­ja­ciół i zna­jo­mych, któ­rzy – po­dob­nie jak ja – są za­pa­lo­ny­mi czy­tel­ni­ka­mi. Każ­dy przy­niósł ze so­bą kil­ka ksią­żek (3 lub 4) na­stęp­nie na otrzy­ma­nej żół­tej kar­tecz­kach po­st-it stwo­rzył opi­sy przy­nie­sio­nych pu­bli­ka­cji. Po co? Chcia­łam zna­leźć ja­kiś do­bry spo­sób na po­wy­mie­nia­nie się książ­ka­mi, po­zna­nie tego, co czy­ta­ją zna­jo­mi oraz po­dy­sku­to­wa­nie o książ­kach w do­brej at­mos­fe­rze. I temu wła­śnie miał słu­żyć Sa­lon li­te­rac­ki pan­ny Iny.

Opa­trzo­ne opi­sa­mi książ­ki zo­sta­ły roz­miesz­czo­ne na moim dłu­ga­śnym sto­le i przy­stą­pi­li­śmy do czy­ta­nia. Każ­dy wy­brał so­bie jed­ną (nie swo­ją) pu­bli­ka­cję, zna­lazł wy­god­ne miej­sce do sie­dze­nia (fo­tel, łóz­ko, pod­ło­ga, bal­kon – gdzie kto so­bie ży­czył) że­by przy­stą­pić do czy­ta­nia. Ja na­sta­wia­łam sto­per na 30 mi­nut, po któ­rych koń­czy­ła się run­da czy­ta­nia. Wte­dy od­kła­da­li­śmy książ­ki, prze­cho­dzi­li­śmy do kuch­ni, że­by na­pić się mro­żo­nej her­ba­ty i opchać się tar­tą bro­ku­ło­wą albo sa­łat­ką. Roz­dział prze­strze­ni był waż­ny – za­le­ża­ło mi, że­by nikt nie zgła­szał za­ża­leń, że jego książ­ka zo­sta­ła za­la­na lub upać­ka­na.

Po pół­go­dzin­nej prze­rwie wra­ca­li­śmy do ksią­żek. W su­mie uda­ło się nam zro­bić pięć tur. Róż­no­rod­ność by­ła spo­ra – od Te­le­men­ta­rza gru­py Two­ży­wo, przez in­die ko­mik­sy, Ku­czo­ka, Co­uto, Vir­gi­nię Wo­olf po pod­ręcz­nik wa­rze­nia piwa. Du­żą po­pu­lar­no­ścią cie­szy­ły się Li­sty z po­dró­ży Čap­ka, John Dies at the End Da­vi­da Won­ga, re­por­ta­że z Ame­ry­ki Ła­ciń­skiej Do­mo­sław­skie­go i ko­mik­sy o Bat­ma­nie. Pew­na część ksią­żek by­ła po an­giel­sku – nikt z uczest­ni­ków nie ma więk­szych pro­ble­mów z tym ję­zy­kiem, prze­ciw­nie – je­den jest Ame­ry­ka­ni­nem, któ­ry co praw­da ślicz­nie mó­wi po pol­sku, ale uro­ku prze­kła­du Ćwi­czeń sty­li­stycz­nych Qu­ene­au nie był­by w sta­nie do­ce­nić. Nie brakło też naprawdę złej literatury (Śmierć nadjechała Fiatem, Czarnoksiężnik z Lemurii).



Spo­tka­nie za­koń­czy­ło się czę­ścią bi­blio­tecz­ną. Za­opa­trzo­na w ko­lo­ro­we kar­tecz­ki i pu­deł­ko (z ręcz­nie czer­pa­ne­go pa­pie­ru z Dusz­ni­kó­w-Z­dro­ju) za­no­to­wa­łam kto, od kogo i co po­ży­cza. Ci, któ­rzy ksią­żek nie od­da­dzą, uka­ra­ni zo­sta­ną za­ka­zem wstę­pu na ko­lej­ne spo­tka­nia Sa­lo­nu.



Zdję­cia ro­bi­ła Al­do­na, z ukry­cia. Ja by­łam zbyt za­ję­ta czy­ta­niem i je­dze­niem, że­by o tym po­my­śleć.

czwartek, 21 czerwca 2012

Druk na żądanie i self-publishing

Je­dy­nym ser­wi­sem ofe­ru­ją­cym druk na żą­da­nie, z ja­kim się ze­tknę­łam, jest Lu­lu­.com. Naj­pierw by­łam ich klient­ką – za­mó­wi­łam kil­ka ksią­żek. Ich ja­kość po­zo­sta­wia­ła tro­chę do ży­cze­nia i nie mó­wię tu o pro­jek­cie, bo uro­kiem self pu­bli­shing jest to że książ­kę mo­że zro­bić każ­dy. Mam na my­śli kwe­stie tech­nicz­ne – sła­by klej, nie­odmien­nie po­kry­te błysz­czą­cym la­kie­rem wy­gi­na­ją­ce się okład­ki (pa­pier ni­skiej gra­ma­tu­ry plus druk cy­fro­wy) pa­pier jak z do­mo­wej dru­kar­ki. W tej ostat­niej kwe­stii zda­rzy­ło się tyl­ko jed­no od­stęp­stwo – pa­pier sza­ry z wy­raź­nie wi­docz­ny­mi włók­na­mi i za­bru­dze­nia­mi (co w sto­sun­ku do świe­cą­cej bie­li uzna­ję za po­pra­wę).

Mia­łam więc spo­ro uprze­dzeń do­ty­czą­cych Lulu, kie­dy przy­stą­pi­łam do pro­jek­to­wa­nia książ­ki. Ale po­dob­no ogra­ni­cze­nia in­spi­ru­ją. Jak ogra­ni­cza nas pro­jek­to­wo Lulu?

Dla e-bo­oków Lulu ofe­ru­je dwa for­ma­ty – PDF i EPUB. Tym się zaj­mo­wać nie bę­dę, wspo­mnę tyl­ko, że moż­na wgry­wać sa­mo­dziel­nie przy­go­to­wa­ne pli­ki lub po­zwo­lić na ich au­to­ma­tycz­nie prze­kon­wer­to­wa­nie z Wor­da.

Dla ksią­żek pa­pie­ro­wych do­stęp­nych jest 14 for­ma­tów i 5 ro­dza­jów opra­wy, ale moż­na je łą­czyć tyl­ko w okre­ślo­ny spo­sób, co ozna­cza, że nie mo­gę zro­bić ma­lut­kiej ksią­żecz­ki 4.25 na 6.87 cali w twar­dej opra­wie. Licz­ba pa­pie­rów ogra­ni­czo­na jest do trzech (z cze­go je­den tyl­ko w USA) co samo w so­bie nie by­ło­by tak wiel­ką wa­dą, gdy­by wia­do­mo by­ło, co to za pa­pie­ry. Wi­dzia­łam kil­ka­kro­nie książ­ki dru­ko­wa­ne na „Lu­lu Stan­dard” – zwy­kle był to wstręt­ny, cien­ki, bie­lo­ny pa­pier of­f­se­to­wy. Kie­dy z bó­lem zde­cy­do­wa­łam się na tę opcję dla swo­je­go pro­jek­tu (nie by­ło in­nej dla wy­bra­ne­go for­ma­tu) zo­sta­łam mile za­sko­czo­na: do­sta­łam książ­kę dru­ko­wa­ną na pa­pie­rze kre­mo­wym nie­złej na­wet ja­ko­ści. Oka­zu­je się bo­wiem, że ist­nie­je skom­pli­ko­wa­na ta­bel­ka po­ka­zu­ją­ca róż­ne pa­pie­ry kry­ją­ce się za na­zwą „Lu­lu Stan­dard” któ­re zmie­nia­ją się w za­leż­no­ści od wy­bra­nej opra­wy i ilo­ści stron.

Przy­go­to­wy­wa­nie okład­ki do Lulu jest szcze­gól­nie skom­pli­ko­wa­ne. Są dwie moż­li­wo­ści: przy­go­to­wu­je­my przód osob­no, tył osob­no albo przy­go­to­wu­je­my ca­łość ra­zem. Za pierw­szym ra­zem przy­go­to­wy­wa­łam bia­łą okład­kę, a książ­ka by­ła bar­dzo cien­ka, więc zo­sta­wi­łam grzbiet pu­sty i przy­go­to­wa­łam osob­no obie stro­ny. Lulu sta­ra się ten pro­ces uła­twić i do­star­cza ma­kie­ty z za­zna­czo­nym spa­dem, ob­sza­rem bez­piecz­nym, miej­scem na ISBN itd. Za dru­gim ra­zem chcia­łam zro­bić po bo­że­mu, czy­li ca­łość za jed­nym ra­zem. Choć przy­go­to­wa­łam wszyst­ko na ma­kie­cie, to i tak przy wgry­wa­niu do­wie­dzia­łam się, że for­mat jest nie­wła­ści­wy.

Lulu wy­wra­ca do gó­ry no­ga­mi wszel­kie moje ocze­ki­wa­nia do­ty­czą­ce pro­jek­to­wa­nia – że­by uzy­skać ja­ką­kol­wiek rze­tel­ną in­for­ma­cję (np. na te­mat roz­mia­ru spa­dów)) trze­ba się spo­ro na­mę­czyć. Na­to­miast z pew­no­ścią jest to wy­god­ne dla ko­goś, kto ścią­ga po pro­stu ma­kie­tę przy­go­to­wa­ną w Wor­dzie i za­czy­na pi­sać, po czym wy­sy­ła tak przy­go­to­wa­ny plik. Mam jed­nak wra­że­nie, że przy tego typu kon­struk­cji pro­ce­su wy­daw­ni­cze­go żad­na książ­ka nie ma szans wyjść do­brze za­pro­jek­to­wa­na – ty­po­gra­fa krew za­le­je ze wzglę­du na ilość ogra­ni­czeń i nie­wia­do­mych i da so­bie spo­kój, a „zwy­kły au­tor”” opu­bli­ku­je po pro­stu plik z Wor­da.

Choć chęt­nie ob­ser­wu­ję i włą­czam się ak­tyw­nie w róż­ne nur­ty zmian w pro­ce­sach wy­daw­ni­czych, to nie mo­gę po­wie­dzieć, że­by druk na żą­da­nie w wy­ko­na­niu Lulu dzia­łał po­ry­wa­ją­co. Zro­zu­mie­nie, w jaki spo­sób dzia­ła ich sys­tem, oraz do­ko­pa­nie się do pod­sta­wo­wych in­for­ma­cji zaj­mu­je spo­ro cza­su.



Jako epi­log ca­łej hi­sto­rii do­dam, że do­sta­łam wczo­raj an­kie­tę od Lulu, w któ­rej mia­łam oka­zję wy­ra­zić wszyst­kie moje wąt­pli­wo­ści do­ty­czą­ce pro­ce­su pu­bli­ka­cji. Cie­ka­we, czy coś się wkrót­ce zmie­ni.

A czy ktoś z Was miał do czy­nie­nia z tym lub in­ny­mi ser­wi­sa­mi? Chęt­nie po­znam opi­nie.

czwartek, 14 czerwca 2012

Rzeczy, które robię z książkami

Czy­li kil­ka słów o mo­ich książ­ko­wych zwy­cza­jach.

1. Ku­pu­ję, bo ład­ne. Mam książ­ki, któ­rych ni­gdy nie prze­czy­tam (bo nie znam ję­zy­ka, bo są nud­ne) ale mu­sia­łam je ku­pić ze wzglę­du na wa­lo­ry es­te­tycz­ne. I od­wrot­nie – mie­wam pro­ble­my z ku­pie­niem książ­ki, któ­rą chcę prze­czy­tać, je­śli jest nie­chluj­nie zło­żo­na lub źle wy­dru­ko­wa­na.

2. Zdzie­ram ce­nę. Nie zno­szę, kie­dy cena jest przy­kle­jo­na do okład­ki. Więk­szy pro­blem sta­no­wią książ­ki z dru­giej rę­ki. Bu­ki­ni­ści ko­ło dwor­ca za­wsze na­kle­ja­ją swo­ją ce­nę na ce­nę ory­gi­nal­ną. Zdzie­ra­nie dwóch warstw kleu nie jest ła­twe. Naj­lep­sze pod tym wzglę­dem są książ­ki z Mas­so­li­tu – ceny ni­gdy nie są na­kle­ja­ne, ale wy­pi­sy­wa­ne ołów­kiem po we­wnętrz­nej stro­nie okład­ki. Nie czu­ję po­trze­by ich wy­ma­zy­wa­nia.

3. Czy­tam not­kę o au­to­rze i zu­peł­nie igno­ru­ję blur­by. Choć mam sła­bość do rze­czy z hi­sto­rią, a jak się nie­daw­no do­wie­dzia­łam, blur­by ma­ją swo­ją hi­sto­rię­, i tak ich nie czy­tam. Je­śli to po­wieść lub zbiór opo­wia­dań, to lu­bię wie­dzieć o fa­bu­le jak naj­mniej, a blurb za­wsze zdra­dza po­cząt­ko­wą jej część.

4. Roz­pra­so­wu­ję roz­kła­dów­ki. Wiem, że są lu­dzie, któ­rzy tego nie ro­bią (być mo­że jest ich na­wet więk­szość). Nie­któ­re książ­ki Ar­tu­ra albo Oli wy­glą­da­ją, jak­by ni­gdy nie by­ły czy­ta­ne. Ja za­wsze po otwar­ciu książ­ki prze­cią­gam dło­nią przez śro­dek roz­kła­dów­ki, że­by się le­piej otwie­ra­ła. I tak stro­na za stro­ną.

5. Ba­zgram. Pod­kre­ślam, sma­ru­ję po mar­gi­ne­sach. Dla­te­go lu­bię du­że, es­te­tycz­ne mar­gi­ne­sy. Ab­so­lut­nym hi­tem pod wzglę­dem ich roz­mia­ru by­ły Za­ślu­bi­ny Kad­mo­sa z Har­mo­nią­ wy­da­ne przez Znak. Nie, nie mam opo­rów przed „znisz­cze­niem” książ­ki. Prze­cież po to są mar­gi­ne­sy! Że­by by­ła prze­strzeń na pal­ce (trzy­mam książ­kę, a pa­lu­chy nie za­sła­nia­ją tek­stu, więc moż­na czy­tać) i na no­tat­ki. Cza­sem, kie­dy tra­fiam na iry­tu­ją­ce błę­dy, po­pra­wiam je, sta­wia­jąc zna­ki ko­rek­tor­skie. Ale ro­gów nie za­gi­nam. Za­wsze uży­wam za­kła­dek (a znam ta­kich, co po pro­stu za­pa­mię­tu­ją nu­mer stro­ny)

6. Po­rzu­cam, na rzecz in­nych. Wła­ści­wie za­wsze czy­tam kil­ka ksią­żek na raz, naj­le­piej z róż­nych dzie­dzin. Ja­kaś po­wieść, ja­kiś esej albo po­ezja, coś o di­zaj­nie. Ale za­wsze wszyst­ko koń­czę. Za­bi­ja mnie po­czu­cie obo­wiąz­ku.

Wa­sza ko­lej. Chcę po­znać cu­dze zwy­cza­je książ­ko­we.

Edit: Jeszcze jedno! Rozbieram je z obwolut. Projektowanie obwolut to wielka przyjemność – tworzenie różnych gier znaczeniowych po­mię­dzy okładką i obrolutą (jak ostatni Murakami Chipa Kidda), ale ich używanie to mordęga. Zsuwa się, wygina. Podobno w Dobrych Wy­daw­nictwach w Cywilizowanych Krajach obwoluta z definicji jest tymczasowa – przyciąga wzrok w księgarni, a potem jest wyrzucana, żeby ujawnić klasyczną, odporną na zmiany trendów oprawę.

piątek, 25 maja 2012

Zasada trzech „f”

W internecie kwitnie moda na diagramy złożone z trzech kółeczek, które przeds­ta­wiają trudności w pracy projektowej. To przypomina mi o rozmowie ze znajomym grafikiem, Thomasem, który pra­cu­jąc jako wolny strzelec przyjął zasadę trzech f. Aby podjąć się jakiejś pracy musi ona spełniać przynajmniej dwa z trzech: fame, fun, fortune. Zwykle jednak kończy się na jednym f, czyli projektach, które, ow­szem, pozwalają się utrzymać, ale nie dają ani frajdy, ani sławy, bądź na projektach, które choć fajne, nie przynoszą zarobku ani rozgłosu.

czwartek, 24 maja 2012

Enormouschampion

Jestem wielką miłośniczką druku typograficznego, a zwłaszcza do­brze zrobionego druku typograficznego, kiedy jest on wy­ko­rzys­ty­wany ze świadomością wszystkich zalet tej techniki, a nie tylko jako zamiennik tłoczenia.

Regularnie śledzę projekty pojawiające się na enor­mous­cham­pion i wresz­cie zdecydowałam się sama coś zamówić. Plakat przyszedł wczoraj. Jest wydrukowany bardzo starannie, zapakowany tak, że nawet Poczcie Polskiej nie udało się go zniszczyć. Ma elegancką folię zabezpieczającą, a do tego dołączono do niego karteczkę (z drukiem przedstawiającym nosorożca), w której zawarto imienne podzię­ko­wania za zamówienie. Cudeńko. Zawiśnie na ścianie, kiedy tylko uda mi się odmalować pokój.







niedziela, 6 maja 2012

Amber book of pointers

Zwykle segreguję książki tematycznie: słowniki ze słownikami, osobno dizajn, osobno komiksy, osobno książki norweskie. Mimo to czasem uda­je się jakiejś pozycji zgubić, zaplątać wśród obcych, a potem spra­wić mi niespodziankę, wychodząc na światło dzienne w najmniej ocze­ki­wa­nym momencie. Tak było z Amber book of pointers – broszurą re­kla­mo­wą i wzornikiem Arctic Paper sprzed dobrych paru lat. Ksią­żecz­ka oprócz tego, że pokazuje, jak zachowują się dane kolory i rodzaje uszla­chet­nień na reklamowanym papierze, jest też ciekawa graficznie i zwy­czaj­nie zabawna. Chyba postawię ją wśród komiksów.

The Tie Pointer. A pointer that not only points, but can also censure selected parts of an image – with the help of a small puff of wind.

The Black Fence Pointer. A pointer that often works in a group. Can point to a lost glove or a bird in a flight, for example.

Dodatek tematyczny: Inną serią strzałek znajdujących się w moim posiadaniu są kupione w Akademice zakładki do książek.

poniedziałek, 19 marca 2012

Jak zostać dizajnerem, czyli wszyscy jesteśmy ludźmi

Nigdy nie zdarzyło mi się otworzyć przed klientem teczki z projektami bez mocnego poczucia, że mam niedostateczne kwalifikacje.

– pisze Adrian Shaughnessy w wydanej właśnie przez Karakter książce Jak zostać dizajnerem i nie stracić duszy. Miód na moje serce.

Właśnie dzięki takim szczerym wyznaniom, przykładom rodem z Cli­ents from Hell oraz ironicznemu poczuciu humoru książkę tę pochłania się w dwa popołudnia, myśląc na każdym kroku: ktoś mnie rozumie! to o mnie! Nie bez znaczenia jest tu też odważne, żywe tłumaczenie Da­riu­sza Żukowskiego.

Zgodnie z zapowiedzią we wstępie nie ma w tym podręczniku ani słowa ani o zalewkowaniu, ani o wyższości Helvetiki nad Bodonim (!). Jest za do życie projektanta od podszewki.

Shaughnessy daje mnóstwo porad (jak konstruować i prezentować port­folio, kogo zatrudnić w biurze projektowym etc.), ale od porad waż­niej­sze są objaśnienia, dlaczego właśnie tak. Te zaś można streścić w nas­tę­pujący sposób: wszyscy jesteśmy ludźmi i łatwiej będzie się nam pra­co­wać, jeśli odnajdziemy jasny sposób komunikacji i będziemy szanować nawzajem swój czas. Niby oczywiste, a jednak pozwala uświadomić sobie opozycję klient-projektant, którą często tworzymy, i zastąpić ją modelem wspólnego działania na rzecz rozwiązania problemu.

Taki model ma pozwolić też na uratowanie swojej duszy, czyli za­cho­wanie pewnych zasad wiążących się z ekologią czy estetyką, które rządzą naszymi decyzjami projektowymi. Shaughnessy pokazuje, że konkretna firma może przyjąć jakąś bardzo określoną filozofię i mimo to utrzymać się na rynku.

Wszystkie te ogólne zasady znajdują potwierdzenie w przykładach prac konkretnych projektantów, wywiady z którymi znajdują się na końcu książki.

Nigdy nie czytałam bardziej życiowej publikacji o dizajnie.