Delibrium  ❦ 
blog Kariny Graj poświęcony książkom, drukarstwu oraz rzeczom pięknym. Z wyraźnym upodobaniem do typografii klasycznej oraz rzemiosła.

poniedziałek, 27 maja 2013

Osobista i obszerna relacja z Typo Berlin

Nie­roz­sąd­nie jest od­ma­wiać, kie­dy po­ja­wia się pro­po­zy­cja wy­jaz­du na kon­fe­ren­cję do Ber­li­na w do­bo­ro­wym to­wa­rzy­stwie i za uła­mek pod­sta­wo­wej ceny. Co praw­da nie ma już bez­po­śred­nich po­cią­gów re­la­cji Kra­kó­w–Ber­lin, a w wy­szu­ki­wa­niu ta­nich lo­tów je­stem wjąt­ko­wo kiep­ska, więc do­jazd to praw­dzi­wy kosz­mar, ale prze­cież na­pi­sa­łam wy­żej coś o do­brym to­wa­rzy­stwie i roz­sąd­nej ce­nie. Zwłasz­cza, że o Typo Ber­lin ma­rzy­łam od daw­na.

Im­pre­za trwa­ła trzy dni plus do­dat­ko­wa atrak­cja dnia czwar­te­go, już po za­koń­cze­niu kon­fe­ren­cji, ale o tym za­raz.



Przeróżne dostępne atrakcje
W czwar­tek po przy­jeź­dzie by­łam po­twor­nie zmę­czo­na (zna­cie to uczu­cie, kie­dy wy­sia­da­cie w go­rą­cy dzień z po­cią­gu po pię­ciu go­dzi­nach po­dró­ży i ma­cie po­czu­cie, że tyl­ko zim­ny prysz­nic mo­że was ura­to­wa­ć?), więc po­zwo­li­łam so­bie na za­spo­ko­je­nie bar­dziej pod­sta­wo­wych po­trzeb, przez co ominęły mnie pierw­sze wy­kła­dy, m.in otwie­ra­ją­ce wy­stą­pie­nie Kena Gar­lan­da, któ­ry po­ka­zy­wał du­żo uro­czych zwie­rzą­tek. Ale nic stra­co­ne­go: wszyst­kie wy­stą­pie­nia z hali głów­nej moż­na zna­leźć na stro­nie Ty­po Talks.

Sta­ra­łam się oszczę­dzać si­ły i wy­bie­rać tyl­ko rze­czy, któ­re mnie na­praw­dę in­te­re­so­wa­ły. Po­zo­sta­ły czas spę­dza­łam w ku­lu­arach, gdzie dzia­ło się na­praw­dę spo­ro: ku­si­ło sto­isko z książ­ka­mi (u­da­ło mi się unik­nąć ku­pie­nia cze­go­kol­wiek, ale to tyl­ko dla­te­go, że ktoś zwi­nął ostat­ni eg­zem­plarz Hand to Type, na któ­ry się cza­iłam), gu­mo­we stem­pel­ki do dru­ku na ko­szul­kach Tho­ma­sa Ma­ie­ra za­pew­nia­ły dłu­gie go­dzi­ny roz­ryw­ki (po ja­kimś cza­sie ogar­nę­łam pro­ces na tyle, że mo­głam po­ma­gać w dru­ko­wa­niu in­nym) i wresz­cie pra­sa z drew­nia­ny­mi czcion­ka­mi Eri­ka Spi­ker­man­na, któ­ra by­ła jed­nym z naj­bar­dziej ob­le­ga­nych miejsc.



Wystąpienia na duży plus
Wśród sta­ran­nie wy­bra­nych prze­ze mnie punk­tów pro­gra­mu w pierw­szym dniu zna­la­zło się wy­stą­pie­nie Har­ry­’e­go Kel­le­ra, któ­ry jest de­we­lo­pe­rem dla @e­den­spi­ker­mann. Jak pod­su­mo­wał to je­den z twe­etów ozna­czo­nych ofi­cjal­nym ha­sh­ta­giem #ty­po­13 – naj­lep­szym wy­stą­pie­nie pierw­sze­go dnia na­le­ża­ło nie do pro­jek­tan­ta, ale do de­we­lo­pe­ra. Har­ry po­ka­zy­wał, jak ko­niecz­na jest współ­pra­ca gra­fi­ka z pro­gra­mi­stą i jak wy­glą­da ide­al­ny work­flow. Za­chę­cał też do za­po­zna­nia się z pod­sta­wa­mi pro­gra­mo­wa­nia, ale w od­róż­nie­niu od po­zo­sta­łych tego typu za­chę­ca­czy nie po­zo­sta­wił swo­jej pu­bli­ki je­dy­nie z na­ka­zem „idź i pro­gra­muj” ale szyb­ko i atrak­cyj­nie przed­sta­wił na­rzę­dzia, któ­re za­pew­nią ła­twy start i po­mo­gą w po­ko­na­niu stra­chu przed sie­cią.

Chy­ba mo­ją ulu­bio­ną ka­te­go­rią by­ły wy­stą­pie­nia spod zna­ku port­fo­lio talks. An­tho­ny Bur­r­hill opo­wia­dał z hu­mo­rem (naj­lep­szym, bo an­giel­skim) o od­kry­ciu pra­cow­ni dru­kar­skiej peł­nej drew­nia­nych kloc­ków w ma­łej miej­sco­wo­ści w An­glii, do któ­rej się prze­pro­wa­dził, i o po­szu­ki­wa­niu po­dob­nych miejsc na świe­cie. Po­ka­zy­wał efek­ty współ­pra­cy z dru­ka­rza­mi, co da­wa­ło cie­ka­wy ob­raz tego, jak róż­no­rod­ne efek­ty mo­że dać wy­ko­rzy­sta­nie bar­dzo prze­cież zbli­żo­ne­go ma­te­ria­łu dru­kar­skie­go (hi­pis z Los An­ge­les dru­ku­je zu­peł­nie ina­czej niż sta­tecz­ny Bry­tyj­czyk).

Si­mon Man­chipp po­ka­zał nam kota, któ­re­go wła­ści­ciel ko­chał tak bar­dzo, że kie­dy zwie­rzę zmar­ło, wła­ści­ciel zmie­nił je w he­li­kop­ter. Po co po­ka­zy­wać ta­kie rze­czy na kon­fe­ren­cji o pro­jek­to­wa­niu? Si­mon udo­wad­niał w ten spo­sób te­zę, że war­to ro­bić rze­czy dziw­ne i na prze­kór usta­lo­nym ka­no­nom. „Na­wet je­śli nie za­pa­mię­ta­cie nic in­ne­go z mo­je­go wy­stą­pie­nia, za­pa­mię­ta­cie to” – mó­wił, wska­zu­jąc na zdję­cie kota. Się­gnął też po po­waż­niej­sze przy­kła­dy i ar­gu­men­ty. Za­pre­zen­to­wał m.in. iden­ty­fi­ka­cję afry­kań­skich li­nii lot­ni­czych, któ­ra dzię­ki mo­ty­wo­wi prze­wod­nie­mu (pa­pu­ga) i ży­wej ko­lo­ry­sty­ce po­zy­tyw­nie wy­róż­nia się na tle czer­wo­no­-nie­bie­skich lo­go­ty­pów in­nych li­nii lot­ni­czych (se­rio, wpisz­cie air­li­nes logo w Go­ogle Ima­ges i zo­bacz­cie, jaka es­te­ty­ka do­mi­nu­je). Tym jed­nym przy­kła­dem Si­mon udo­wod­nił, że iden­ty­fi­ka­cja wi­zu­al­na to nie­ko­niecz­nie opa­sła książ­ka tłu­ma­czą­ca za­wi­ły grid. To tak­że (a ra­czej przede wszyst­kim) ze­staw przy­dat­nych i roz­po­zna­wal­nych ele­men­tów.

Max Ku­eh­ne i Ca­ro­lin Rau­en z Pa­per­lux przy­wró­ci­li mi wia­rę w pa­pier (mo­gły nią za­chwiać wy­stą­pie­nia zwią­za­ne z no­wy­mi me­dia­mi, któ­rych też nie za­bra­kło). Ich pra­cow­nia pro­jek­to­wa łą­czy kre­ację z pro­duk­cją. Nie mu­szą się zma­gać z dru­kar­nią, któ­ra stwier­dzi „nie da się tego zro­bić”. Za­miast tego sami mo­gą eks­pe­ry­men­to­wać, co po­zwa­la im na bar­dzo ory­gi­nal­ne pro­jek­ty. Wy­star­czy przyj­rzeć się ich re­ali­za­cjom (po­le­cam szcze­gól­nie okład­ki dla No­vum i pa­kiet dru­ków na chrzest luk­su­so­we­go li­niow­ca Ms Eu­ro­pa 2) i li­ście klien­tów (A­le­xan­der McQu­een, Her­mes, Gol­den Ca­me­ra), że­by uwie­rzyć, że ta­kie po­dej­ście się opła­ca.

Jed­nym z naj­lep­szych wy­stą­pień na­le­ża­ło do Kate Mo­ross, 27-let­niej Bry­tyj­ki o ko­lo­ro­wych wło­sach z gi­gan­tycz­nym za­pa­sem ener­gii. Zu­peł­nie mi nie pod­ro­dze z pun­ko­wą es­te­ty­ką, z któ­rej wy­wo­dzi się pro­jek­tant­ka, jesz­cze mniej mam wspól­ne­go z ty­pem zle­ceń, któ­rych się po­dej­mu­je (wi­de­okli­py, wi­zu­ali­za­cje, aran­ża­cja prze­strze­ni). In­te­re­su­ją­cy był jed­nak styl pra­cy, któ­ry Kate za­pre­zen­to­wa­ła. Punk­tem wyj­ścia by­ło stwier­dze­nie, że nie mu­si­my wszyst­kie­go wie­dzieć od po­cząt­ku, że na­sze umie­jęt­no­ści nie mo­gą nas ogra­ni­czać. Każ­dy pro­jekt to nowe wy­zwa­nie i tak na­praw­dę trze­ba na­uczyć się, jak je zre­ali­zo­wać. Wi­sien­ką na tor­cie był je­den z ostat­nich slaj­dów. Kate wy­świe­tli­ła krót­ką i pro­stac­ką ani­ma­cję przed­sta­wia­ją­cą fla­gę po­wie­wa­ją­cą na pa­gór­ku – je­den z tu­to­ria­li, któ­ry zro­bi­ła, ucząc się Ci­ne­ma 4D. Ile od­wa­gi i dy­stan­su do sie­bie po­trze­ba, że­by tak otwar­cie przy­zna­wać się do swo­ich nie­do­sko­na­ło­ści! To by­ło ogrom­nie in­spi­ru­ją­ce.

Narzekanie
Nie na wszyst­kie wy­sta­pie­nia re­ago­wa­łam jed­nak rów­nie en­tu­zja­stycz­nie. Ne­vil­le Bro­dy wy­wo­łał u mnie sen­ność, Ann Bes­se­mans (k­tó­ra mó­wi­ła o rze­czy waż­nej i wy­da­wa­ła się ze wszech miar sym­pa­tycz­na) by­ła jak wy­ję­ta z bar­dzo po­waż­nej na­uko­wej kon­fe­ren­cji, ja­kie pa­mię­tam z cza­sów stu­diów fi­lo­lo­gicz­nych, i wrzu­co­na mię­dzy show­me­nów ni­czym z TED Talks, a Jes­si Walsh słu­cha­ło mi się trud­no, bo po pro­stu nie prze­pa­dam za stu­diem Sag­me­ister & Walsh.

Atmosfera
Kon­fe­ren­cje tego typu ma­ją też faj­ną at­mos­fe­rę, któ­ra wła­ści­wie zno­si róż­ni­cę po­mię­dzy pro­jek­tan­ta­mi­-fej­mu­sa­mi a ma­lucz­ki­mi ludź­mi. Moż­na po­dejść do wła­ści­wie każ­de­go, po­roz­ma­wiać czy na­wet po­ka­zać swo­je pra­ce. Dla mnie Ty­po­ Ber­lin by­ło oka­zją, że­by po­znać Mar­ti­nę FlorGiu­sep­pe Sa­ler­no, au­to­rów świet­nej ini­cja­ty­wy Let­te­ring vs. Cal­li­gra­phy.

Inne aktywności i rower
Ogrom atrak­cji spra­wił, że nie mia­łam wła­ści­wie cza­su na zre­ali­zo­wa­nie mo­je­go pla­nu po­bocz­ne­go, któ­ry obej­mo­wał od­wie­dze­nie mnó­stwa mu­ze­ów i kul­tu­ral­nych in­sty­tu­cji. Ogra­ni­czy­łam się więc do spa­ce­ru po Pren­zlau­er Berg i przy­sło­wio­we­go po­ca­ło­wa­nia klam­ki w ga­le­rii Mota Ita­lic (o­bie­cu­ję so­bie od­wie­dzić ich w do­god­niej­szym ter­mi­nie).



W nie­dzie­lę do­łą­czy­łam do wy­ciecz­ki ro­we­ro­wej pod prze­wod­nic­twem Eri­ka Spi­ker­man­na, Jür­ge­na Sie­ber­ta i in­nych prze­wod­ni­ków. Przyj­rze­li­śmy się iden­ty­fi­ka­cji wi­zu­al­nej trans­por­tu miej­skie­go w Ber­li­nie, uli­cy pra­so­wej, nie­le­gal­nym ak­cjom w Kreu­zberg i ty­po­gra­fii Ber­li­na wschod­nie­go. Pro­sto z wy­ciecz­ki mu­sia­łam już pę­dzić na po­ciąg. Po­zo­sta­je mi ma­rzyć tyl­ko, że i w przy­szłym roku uda mi się wy­brać do Ber­li­na w rów­nie atrak­cyj­nych oko­licz­no­ściach.

piątek, 24 maja 2013

Photo Fringe: Polaroid Gigante

Moja re­la­cja z fo­to­gra­fią jest trud­na. O ile wie­le gra­ficz­nych spo­so­bów wy­ra­zu ła­pię bez więk­sze­go pro­ble­mu, o tyle z fo­to­gra­fią mam pro­blem. Pró­bu­ję się na­uczyć, ale nie wy­cho­dzi. Moim ostat­nim od­kry­ciem jest lomo, któ­re po­zwa­la mi wresz­cie spu­ścić z tonu, prze­stać uwa­dać, że po­tra­fię zro­bić mo­ją lu­strzan­ką wy­bit­ne fo­to­gra­fie, a za­cząć po pro­stu utrwa­lać wspo­mnie­nia.

Dla­te­go za­in­te­re­so­wa­ła mnie wy­sta­wa Po­la­ro­id Gi­gan­te w ra­mach pierw­szej edy­cji Kra­ków Pho­to Frin­ge. Czu­ję, że Po­la­ro­id to ma­szyn­ka, z któ­rą mo­gła­bym się za­przy­jaź­nić. A jed­nak zdję­cia wy­sta­wio­ne w ga­le­rii A1 (ul. Ka­no­ni­cza 1, pro­sto, w lewo i po schod­kach w dół) da­le­kie są od ama­torsz­czy­zny. Ma­ją wa­lor do­ku­men­ta­cyj­ny w tym sen­sie, że bar­dzo sil­nie sku­pia­ją się na obiek­tach. W przy­pad­ku zdjęć Che­my Ma­do­za czy przy­po­mi­na­ją­cych przed­sta­wie­nia mar­twej na­tu­ry ni­czym spod pędz­la ni­der­landz­kich mi­strzów fo­to­gra­fii Ma­nu­ela Vi­la­ri­no czy wresz­cie igra­ją­cych z gra­wi­ta­cją pra­cach Ouki Le­ele fi­zycz­ność, na­ma­cal­ność obiek­tów jest na pierw­szym pla­nie. Jed­nak oświe­tle­nie i kom­po­zy­cja, choć cza­sem uda­ją przy­pad­ko­we, są pie­czo­ło­wi­cie usta­wio­ne.



Kie­dy zo­ba­czy­łam te zdję­cia w po­tę­znym for­ma­cie (50x60 cm) ze wspa­nia­łym świa­tłem (Ma­doz, Vi­la­ri­no) ge­nial­ną pra­cą z mo­de­lem (Ri­car­do Mar­tin) czy in­try­gu­ją­cą fak­tu­rą (Ro­ber­to Chi­char­ro) za­czę­łam się za­stan­wiać, jak moż­na osią­gnąć taki efekt tak ma­łym apa­ra­ci­kiem. I przede wszyst­kim: jak z cze­goś tak ma­łe­go dru­ko­wać tak wiel­kie od­bit­ki? Szyb­ka kwe­ren­da zmie­ni­ła moje na­sta­wie­nie. Apa­ra­cik nie jest ma­ły. Jest gi­gan­tycz­ny. W pew­nym sen­sie przy­po­mi­na pierw­szy kom­pu­ter. Po­dob­no jest ich tyl­ko pięć na świe­cie. Je­den z nich jest w po­sia­da­niu no­wo­jor­skie­go stu­dia, któ­re swo­ją na­zwę wzię­ło wła­śnie od wy­mia­rów od­bi­tek. Do No­we­go Jor­ku da­le­ko, ale wy­sta­wę moż­na obej­rzeć bli­sko, w Kra­ko­wie jesz­cze przez kil­ka dni.

Foto: l.amont (Flickr)

Polaroid Gigante 50x60
Galeria A1 Inst. Hist. Arch. i Kons. Zab. PKWA
ul. Kanonicza 1
07.05–31.05