piątek, 21 grudnia 2012
Plakaty nieistniejących filmów
W trakcie spotkania profesor wspomniał kilka anegdot, m.in. o alternatywnych scenariuszach na podstawie Popiołu i diamentu Andrzejewskiego i o wielkiej koprodukcji polski-francuskiej, która nie doszła do skutku, bo tuż przed wylotem ogłoszono stan wojenny. Do wszystkich filmów, które profesor opisał w swojej książce, Kuba Sowiński zrobił plakaty. Żeby utrudnić sobie pracę postanowił nie tylko naśladować styl epoki, ale i konkretnych twórców (m.in. Starowieyskiego) próbując wyobrazić sobie, któremu grafikowi powierzonoby daną pracę. Moją szczególną uwagę zwrócił plakat filmu, który miał być poświęcony Korczakowi – miła odmiana po kiepskich projektach, które miały firmować rok poświęcony temu pedagogowi. Kuba Sowiński do plakatu dodał historię: podczas pracy nad nim za wzór profilu obrał nałożone na siebie zdjęcia Korczaka i aktora, który mógłby go zagrać.
Trzeba wreszcie wspomnieć, że nazwisko grafika nie jest w książce szczególnie eksponowane, dzięki czemu można mieć złudzenie, że plakaty faktycznie powstały w PRL-u. Ba, zgodnie z relacją profesora Lubelskiego niektórzy już się na to nabrali!
czwartek, 15 listopada 2012
O całościowym podejściu do projektowania
Zauważyłam jednak, że problem ten wykracza poza świat projektowania książek i poza podział makieta – okładka. Praca w agencji reklamowej sprawiła, że zaczęłam zwracać większą uwagę na opakowania. Wydaje mi się, że częstym problemem jest podział kompetencji czy też brak wystarczająco ścisłej współpracy między grafikiem a operatorem DTP (a także pracownikiem naświetlarni, przygotowalni itd.). Oglądając opakowania na półkach można zobaczyć dobre projekty, które zmieniły się w projekty słabe przez to, że grafik nie znał specyfiki druku albo nie wiedział, jak taką specyfikę wykorzystać. Usłyszałam kiedyś od kolegi anegdotę o grafiku, który z wielkim wysiłkiem namaział wspaniałe, barwne opakowanie margaryny, a potem dowiedział się, że będzie ono drukowane tylko w dwóch kolorach.
Kontrprzykład stanowi dla mnie rada Fajnych Chłopaków, o których pisałam wczoraj. Trzeba poznać materiał i do niego dostosowywać projekt. Jeśli technika druku nie pozwala na wiele, można stworzyć projekt, który fakt ten obróci w żart i wykorzysta jako atut.
środa, 14 listopada 2012
Notes w traktory
Program głosił, że tematem jest „vintage printing”. W praktyce okazało się, że chodzi o dwie tradycyjne metody – sitodruk i hot stamping. Uczestnicy warsztatów poznawali je w trakcie produkcji własnego notesu. Sitodruk urzekł mnie na tyle, że rozważam prowadzenie dalszych eksperymentów na własną rękę. Na warsztatach nauczyłam się przede wszystkim, jak istotne w tej technice jest odpowiednie przygotowanie matrycy. Na traktorach (fotka poniżej) bardzo wyraźny jest efekt rastra. Problemu tego nie było z drukami, które opierały się na mniej skomplikowanych wzorach, które miały także i ten plus, że dziurki w folii o wiele mniej się zapychały.
Po przygotowaniu sitodrukowej wewnętrznej strony okładki metodą hot stampingu tłoczyliśmy stronę zewnętrzną. Fajne Chłopaki wyjaśniły, że odbitka może być niedoskonała (folia często przylepiała się do matrycy albo słabo odbijała), ale to nie szkodzi, bo konwencja i dobór materiału (szara tektura) pozwalają te niedoskonałości wybaczyć. Inaczej byłoby, gdybyśmy drukowali na papierze kredowym, bo on wymaga druku wysokiej jakości.
Na koniec zszywaliśmy blok i okładkę znaną mi już metodą na trzy dziurki. Co mnie jednak zaskoczyło, to zrobienia dziurek wykorzystaliśmy… wiertarkę. Potem gilotyna, przycinanie rogów, doczepianie gumki i voila.
poniedziałek, 17 września 2012
Gdzie chadzam z książkami
Jestem wielką fanką akcji Strefa Wolnego Czytania organizowanej parę lat temu przez Fundację Znaczy się. Mam w domu kartonik z ich logo (bo i u mnie można czytać), sama czytuję w wielu miejscach wymienionych na ich liście. Nie czytam jednak w tramwajach i autobusach (bo prawie nimi nie jeżdżę, a na rowerze czytać trudno). Nie czytam też od pewnego czasu w Cafe Philo. Wiąże się to z pewną anegdotą. Usiadłam kiedyś w rzeczonej kawiarni z książką (jakieś wiekopomne dzieło na egzamin z literatury antycznej), kelnerka uprzejmie zapytała, czy coś mi podać, czy tylko posiedzę i poczytam (wielki plus). Chwilę jednak później do mijego stolika przysiedli się (z braku wolnych miejsc gdzie indziej) dwaj panowie, którzy uznali, że jeśli człowiek czyta, to znaczy, że się nudzi i trzeba go zabawiać. Pozostało mi tylko pójść sobie.
Nie czytam też raczej w biliotekach i czytelniach. Choć bardzo dobrze pisało mi się prace roczne i robiło notatki z lektur polonistycznych w Bibliotece Jagiellońskiej, na której większość moich znajomych wieszała psy, to nie wydaje mi się to miejsce odpowiednie do czytania dla przyjemności.
Gdzie więc czytam?
1. W Massolicie na Felicjanek. Jest blisko, jest cicho. Można czytać w kawiarni, jeśli przyniesie się coś swojego, albo ściągnąć coś z półki w części księgarnianej. Zimą jest zimno, warto zabrać dodatkowy sweter. I mają zupę.
2. W księgarni Lokator na Mostowej. Można się wyciągnąć na kanapie albo zapaść w kinowy fotel. Znów cisza i spokój są sporym atutem. No i wiele książek pod ręką, gdyby lektura nam się za szybko skończyła. Mają Fritz Kolę.
3. W Nowej Prowincji na Brackiej. Nie jest cicho i nie jest pusto, a jakimś cudem gwar nie przeszkadza. Czytanie w NP zostało mi chyba z czasów studiów polonistycznych, bo zwykłam się tam wówczas zaszywać pomiędzy zajęciami. Mają humus.
Oczywiście nigdy nie wyprowadzam na spacer cudzych książek. Raz zabrałam w skałki pożyczoną książkę i oczywiście złapała mnie burza, która książkę ciężko doświadczyła. A Wy? Czy wypuszczacie swoje książki z domu?
środa, 12 września 2012
Mistrz Urbański i wspominki
Byłam chyba na początku drugiego roku studiów, chodziłam na zajęcia z poligrafii do mojej późniejszej promotorki i odkrywałam czasopisma branżowe. Jakoś w tym czasie ukazał się w 2+3D artykuł Magdaleny Frankowskiej o Leonie Urbańskim. Kilka dni później na nieistniejących już stoiskach bukinistów na krakowskim dworcu znalazłam Wiersze o książkach z 1963. Bibliofilski druk właśnie Urbańskiego, który nabyłam za śmieszne pieniądze. I absoultnie zakochałam się w klasycznej estetyce.
1. Całościowe opracowanie projektu.
Po pierwsze Urbański taką samą wagę przywiązywał do wszystkich elementów książki. D. Wróblewska już w 1965 roku pisała: „bardzo go jątrzy częsty u nas rozziew pomiędzy klasą okładki i wnętrza typograficznego książek, bo jest przeciwny fasadowości i łatwemu zdobnictwu. (…) Koncepcja książki (…) rozciąga [się] na grubość i kolor papieru, kroje pisma, gatunek ornamentu, przerywnika i ilustracji, proporcje i kolor.”1 W anegdocie studentów ASP przechował się obraz profesora regulującego światło w składzie ręcznym za pomocą pasków papieru (światła jednopunktowe były dla niego za szerokie)2. Przekładało się to także na jego spos.b myślenia o relacji treść-forma. Andrzej Heidrich wspomina: „Nie znosił mówienia o zdobieniu książki, twierdził, że książka powstaje jako produkt integralnego myślenia o tekście, zawartości i kształcie.”3
Po drugie całościowość ujęcia obejmuje także nadzór nad realizacją projektu. Wróblewska notuje, że Urbański sam był także papiernikiem, stąd jego doskonała znajomość tej materii, pozwalająca mu na osobisty dobór papieru do każdej publikacji.
2. Nurt klasyczny.
Do takiej szkoły zalicza artystę Magdalena Frankowska. Pisze ona: „typografia klasyczna r.wnoznaczna jest z kompozycją na osi i stosowaniem krojów pism pochodzenia renesansowego i barokowego.” Zaznacza jednak wyraźnie, że takie projektowanie nie oznacza wcale kopiowania dawnych wzorów, ale ich twórcze rozwijanie. O wadze, jaką Leon Urbański przywiązywał do historii książki, piszą także inni: „Urbański kochał i rozumiał formę historyczną. (…) Renesans był jego wyznaniem wiary. Drukarstwo włoskie, zwłaszcza wenecjańskie, z jego czystą antykwą i ekspresją italiki, a także budową tamtejszych książek, miał za wyjściowe. Lubił i późniejsze francuskie.”4
Wiersze o książkach to spore wyzwanie projektowe. Trzeba poradzić sobie z różnorodnością manier poetyckich poszczególnych autorów – rozspacjowaniem u Norwida, pauzami u Wyspiańskiego, różną długością wierszy i wersów. Każdy utwór poetycki ma bowiem inną szarość. Tę indywidualność trzeba zachować, ale trzeba także podporządkować ją jakiejś naczelnej regule organizującej całą antologię i stanowiącą o spójności tomu. Drugim problemem jest zapanowanie nad kontrastem, który wynika z zestawienia „ciężkiego” tekstu prozatorskiego wstępu i „lekkich” wersów poezji.
Format książki jest zbliżony do kwadratu, a wykreślenie kolumny bliskie złotemu podziałowi, choć nieco większe. Wiersze są równane do lewej i środkowane optycznie. Spójność projektowi zapewnia zastosowanie tylko jednego kroju – Plantina – i to ograniczonego do kilku stopni. Tekst wstępu jest drobniejszy, wiersze i spis treści – większe. Papier w kolorze chamois świetnie gra z umieszczonymi tu i tam cynobrowymi akcentami. Ornamentów jest niewiele, dominuje jeden w różnych konfiguracjach. Stosowany bardzo świadomie, by wyróżnić lub oddzielić, a nie dla ozdoby.
Kolorystyka okładki i środka są zgrane. Symbol pegaza tworzy klamrę: pojawia się zarówno na okładce projektu, jak i w kolofonie. Kolofon natomiast podkreśla wysmakowanie druku – nie stanowi prostego wyliczenia jak stopka redakcyjna, ale pisany jest tekstem ciągłym.
Choć przyglądałam się tej książce wiele razy i wydaje mi się, że znam ten projekt bardzo dobrze, to i tak często po niego sięgam, za motto biorąc słowa Andrzeja Tomaszewskiego: „Aby się uczyć od Leona Urbańskiego, należało również uważnie studiować jego druki i projekty. Ale naprawdę uważnie, bo dopiero analiza każdego światła, każdego stopnia pisma, sposobu przedstawiania i umieszczania ilustracji, ornamentu i innych detali kompozycji typograficznej pozwala zrozumieć, skąd się wzięły harmonia elementów i wizualny ład.”5
1. D. Wróblewska, Leon Urbański, typograf, „Poligrafika” 1965, nr 8, s. 204–208.
↩
2. J. Bokiewicz, Zamiast punktu, „Gazeta Wyborcza” – „Gazeta Książki”, 21 kwietnia 1998, przedruk w: Światło dała czarna sadza. Leon Urbański (1926-1998). Grafik. Typograf, red. A. Mieczyńska,
Warszawa 1997, s. 12–13.
↩
3. A. Heidrich, Sztuka proporcji, w: Światło dała czarna sadza…, dz. cyt., s. 11 12.
↩
4. A. Mieczyńska, Leon i książka, w: Światło dała czarna sadza…, dz. cyt., s. 3 5
↩
5. A. Tomaszewski, Hommage a Leon Urbański, „Wydawca” 1998, nr 5-6. Przedruk w: Światło dała czarna sadza…, dz. cyt., s. 20–23.
↩
środa, 18 lipca 2012
Dodo i Cudowne dzieci
Akcja „Cudownych dzieci” rozgrywa się w Oslo (a właściwie w jednym z jego miast satelickich – bo tak się tłumaczy drabantby, jak się dzięki tej książce dowiedziałam) a wszystkie książki, które się tam dzieją mają u mnie już plusa na wstępie. To jest dziwna opowieść o dziwnych ludziach. Albo inaczej – o kształtowaniu się normy, o tym, co postrzegamy jako normalne. Punkt widzenia dziecka pozwala na bardzo bezpośrednie, pozbawione uprzedzeń podejście do tematu. Jest to też książka o dorastaniu i o doświadczeniach, które człowieka w tym okresie kształtują. Słodko gorzka, dobrze wyważona, nie popadająca zanadto ani w poetyckość opisu, ani w suchość policyjnego raportu.
Projekt jest bardzo odważny – typograficzna okładka to nie tylko zajawka tego, co w środku. To początek pierwszego rozdziału. Kupiłam ten zabieg od razu: czytelnik sięga po książkę, zaczyna czytać, co jest na okładce i już nie może się oderwać. Niezwykły grzbiet, który pokazuje „wnętrzności” oprawy to naprawdę wygodna rzecz. Pomimo tego, że okładka jest miękka, to książkę otwiera się bardzo dobrze, strony się nie zamykają i książka raz rozłożona tak już będzie leżeć, dopóki nie przerzucimy kolejnej strony. Mój egzemplarz jest też dosyć udany, bo nie ma na grzbiecie zbyt wielu grudek kleju. Drukarnia KnowHow naprawdę wie, co robi.
środa, 11 lipca 2012
Salon literacki panny Iny
Opatrzone opisami książki zostały rozmieszczone na moim długaśnym stole i przystąpiliśmy do czytania. Każdy wybrał sobie jedną (nie swoją) publikację, znalazł wygodne miejsce do siedzenia (fotel, łózko, podłoga, balkon – gdzie kto sobie życzył) żeby przystąpić do czytania. Ja nastawiałam stoper na 30 minut, po których kończyła się runda czytania. Wtedy odkładaliśmy książki, przechodziliśmy do kuchni, żeby napić się mrożonej herbaty i opchać się tartą brokułową albo sałatką. Rozdział przestrzeni był ważny – zależało mi, żeby nikt nie zgłaszał zażaleń, że jego książka została zalana lub upaćkana.
Po półgodzinnej przerwie wracaliśmy do książek. W sumie udało się nam zrobić pięć tur. Różnorodność była spora – od Telementarza grupy Twożywo, przez indie komiksy, Kuczoka, Couto, Virginię Woolf po podręcznik warzenia piwa. Dużą popularnością cieszyły się Listy z podróży Čapka, John Dies at the End Davida Wonga, reportaże z Ameryki Łacińskiej Domosławskiego i komiksy o Batmanie. Pewna część książek była po angielsku – nikt z uczestników nie ma większych problemów z tym językiem, przeciwnie – jeden jest Amerykaninem, który co prawda ślicznie mówi po polsku, ale uroku przekładu Ćwiczeń stylistycznych Queneau nie byłby w stanie docenić. Nie brakło też naprawdę złej literatury (Śmierć nadjechała Fiatem, Czarnoksiężnik z Lemurii).
Spotkanie zakończyło się częścią biblioteczną. Zaopatrzona w kolorowe karteczki i pudełko (z ręcznie czerpanego papieru z Duszników-Zdroju) zanotowałam kto, od kogo i co pożycza. Ci, którzy książek nie oddadzą, ukarani zostaną zakazem wstępu na kolejne spotkania Salonu.
Zdjęcia robiła Aldona, z ukrycia. Ja byłam zbyt zajęta czytaniem i jedzeniem, żeby o tym pomyśleć.
czwartek, 21 czerwca 2012
Druk na żądanie i self-publishing
Miałam więc sporo uprzedzeń dotyczących Lulu, kiedy przystąpiłam do projektowania książki. Ale podobno ograniczenia inspirują. Jak ogranicza nas projektowo Lulu?
Dla e-booków Lulu oferuje dwa formaty – PDF i EPUB. Tym się zajmować nie będę, wspomnę tylko, że można wgrywać samodzielnie przygotowane pliki lub pozwolić na ich automatycznie przekonwertowanie z Worda.
Dla książek papierowych dostępnych jest 14 formatów i 5 rodzajów oprawy, ale można je łączyć tylko w określony sposób, co oznacza, że nie mogę zrobić malutkiej książeczki 4.25 na 6.87 cali w twardej oprawie. Liczba papierów ograniczona jest do trzech (z czego jeden tylko w USA) co samo w sobie nie byłoby tak wielką wadą, gdyby wiadomo było, co to za papiery. Widziałam kilkakronie książki drukowane na „Lulu Standard” – zwykle był to wstrętny, cienki, bielony papier offsetowy. Kiedy z bólem zdecydowałam się na tę opcję dla swojego projektu (nie było innej dla wybranego formatu) zostałam mile zaskoczona: dostałam książkę drukowaną na papierze kremowym niezłej nawet jakości. Okazuje się bowiem, że istnieje skomplikowana tabelka pokazująca różne papiery kryjące się za nazwą „Lulu Standard” które zmieniają się w zależności od wybranej oprawy i ilości stron.
Przygotowywanie okładki do Lulu jest szczególnie skomplikowane. Są dwie możliwości: przygotowujemy przód osobno, tył osobno albo przygotowujemy całość razem. Za pierwszym razem przygotowywałam białą okładkę, a książka była bardzo cienka, więc zostawiłam grzbiet pusty i przygotowałam osobno obie strony. Lulu stara się ten proces ułatwić i dostarcza makiety z zaznaczonym spadem, obszarem bezpiecznym, miejscem na ISBN itd. Za drugim razem chciałam zrobić po bożemu, czyli całość za jednym razem. Choć przygotowałam wszystko na makiecie, to i tak przy wgrywaniu dowiedziałam się, że format jest niewłaściwy.
Lulu wywraca do góry nogami wszelkie moje oczekiwania dotyczące projektowania – żeby uzyskać jakąkolwiek rzetelną informację (np. na temat rozmiaru spadów)) trzeba się sporo namęczyć. Natomiast z pewnością jest to wygodne dla kogoś, kto ściąga po prostu makietę przygotowaną w Wordzie i zaczyna pisać, po czym wysyła tak przygotowany plik. Mam jednak wrażenie, że przy tego typu konstrukcji procesu wydawniczego żadna książka nie ma szans wyjść dobrze zaprojektowana – typografa krew zaleje ze względu na ilość ograniczeń i niewiadomych i da sobie spokój, a „zwykły autor”” opublikuje po prostu plik z Worda.
Choć chętnie obserwuję i włączam się aktywnie w różne nurty zmian w procesach wydawniczych, to nie mogę powiedzieć, żeby druk na żądanie w wykonaniu Lulu działał porywająco. Zrozumienie, w jaki sposób działa ich system, oraz dokopanie się do podstawowych informacji zajmuje sporo czasu.
Jako epilog całej historii dodam, że dostałam wczoraj ankietę od Lulu, w której miałam okazję wyrazić wszystkie moje wątpliwości dotyczące procesu publikacji. Ciekawe, czy coś się wkrótce zmieni.
A czy ktoś z Was miał do czynienia z tym lub innymi serwisami? Chętnie poznam opinie.
wtorek, 19 czerwca 2012
czwartek, 14 czerwca 2012
Rzeczy, które robię z książkami
1. Kupuję, bo ładne. Mam książki, których nigdy nie przeczytam (bo nie znam języka, bo są nudne) ale musiałam je kupić ze względu na walory estetyczne. I odwrotnie – miewam problemy z kupieniem książki, którą chcę przeczytać, jeśli jest niechlujnie złożona lub źle wydrukowana.
2. Zdzieram cenę. Nie znoszę, kiedy cena jest przyklejona do okładki. Większy problem stanowią książki z drugiej ręki. Bukiniści koło dworca zawsze naklejają swoją cenę na cenę oryginalną. Zdzieranie dwóch warstw kleu nie jest łatwe. Najlepsze pod tym względem są książki z Massolitu – ceny nigdy nie są naklejane, ale wypisywane ołówkiem po wewnętrznej stronie okładki. Nie czuję potrzeby ich wymazywania.
3. Czytam notkę o autorze i zupełnie ignoruję blurby. Choć mam słabość do rzeczy z historią, a jak się niedawno dowiedziałam, blurby mają swoją historię, i tak ich nie czytam. Jeśli to powieść lub zbiór opowiadań, to lubię wiedzieć o fabule jak najmniej, a blurb zawsze zdradza początkową jej część.
4. Rozprasowuję rozkładówki. Wiem, że są ludzie, którzy tego nie robią (być może jest ich nawet większość). Niektóre książki Artura albo Oli wyglądają, jakby nigdy nie były czytane. Ja zawsze po otwarciu książki przeciągam dłonią przez środek rozkładówki, żeby się lepiej otwierała. I tak strona za stroną.
5. Bazgram. Podkreślam, smaruję po marginesach. Dlatego lubię duże, estetyczne marginesy. Absolutnym hitem pod względem ich rozmiaru były Zaślubiny Kadmosa z Harmonią wydane przez Znak. Nie, nie mam oporów przed „zniszczeniem” książki. Przecież po to są marginesy! Żeby była przestrzeń na palce (trzymam książkę, a paluchy nie zasłaniają tekstu, więc można czytać) i na notatki. Czasem, kiedy trafiam na irytujące błędy, poprawiam je, stawiając znaki korektorskie. Ale rogów nie zaginam. Zawsze używam zakładek (a znam takich, co po prostu zapamiętują numer strony)
6. Porzucam, na rzecz innych. Właściwie zawsze czytam kilka książek na raz, najlepiej z różnych dziedzin. Jakaś powieść, jakiś esej albo poezja, coś o dizajnie. Ale zawsze wszystko kończę. Zabija mnie poczucie obowiązku.
Wasza kolej. Chcę poznać cudze zwyczaje książkowe.
Edit: Jeszcze jedno! Rozbieram je z obwolut. Projektowanie obwolut to wielka przyjemność – tworzenie różnych gier znaczeniowych pomiędzy okładką i obrolutą (jak ostatni Murakami Chipa Kidda), ale ich używanie to mordęga. Zsuwa się, wygina. Podobno w Dobrych Wydawnictwach w Cywilizowanych Krajach obwoluta z definicji jest tymczasowa – przyciąga wzrok w księgarni, a potem jest wyrzucana, żeby ujawnić klasyczną, odporną na zmiany trendów oprawę.
piątek, 25 maja 2012
Zasada trzech „f”
czwartek, 24 maja 2012
Enormouschampion
Regularnie śledzę projekty pojawiające się na enormouschampion i wreszcie zdecydowałam się sama coś zamówić. Plakat przyszedł wczoraj. Jest wydrukowany bardzo starannie, zapakowany tak, że nawet Poczcie Polskiej nie udało się go zniszczyć. Ma elegancką folię zabezpieczającą, a do tego dołączono do niego karteczkę (z drukiem przedstawiającym nosorożca), w której zawarto imienne podziękowania za zamówienie. Cudeńko. Zawiśnie na ścianie, kiedy tylko uda mi się odmalować pokój.
niedziela, 6 maja 2012
Amber book of pointers
Zwykle segreguję książki tematycznie: słowniki ze słownikami, osobno dizajn, osobno komiksy, osobno książki norweskie. Mimo to czasem udaje się jakiejś pozycji zgubić, zaplątać wśród obcych, a potem sprawić mi niespodziankę, wychodząc na światło dzienne w najmniej oczekiwanym momencie. Tak było z Amber book of pointers – broszurą reklamową i wzornikiem Arctic Paper sprzed dobrych paru lat. Książeczka oprócz tego, że pokazuje, jak zachowują się dane kolory i rodzaje uszlachetnień na reklamowanym papierze, jest też ciekawa graficznie i zwyczajnie zabawna. Chyba postawię ją wśród komiksów.
The Tie Pointer. A pointer that not only points, but can also censure selected parts of an image – with the help of a small puff of wind.The Black Fence Pointer. A pointer that often works in a group. Can point to a lost glove or a bird in a flight, for example.
Dodatek tematyczny: Inną serią strzałek znajdujących się w moim posiadaniu są kupione w Akademice zakładki do książek.
poniedziałek, 19 marca 2012
Jak zostać dizajnerem, czyli wszyscy jesteśmy ludźmi
Nigdy nie zdarzyło mi się otworzyć przed klientem teczki z projektami bez mocnego poczucia, że mam niedostateczne kwalifikacje.
– pisze Adrian Shaughnessy w wydanej właśnie przez Karakter książce Jak zostać dizajnerem i nie stracić duszy. Miód na moje serce.
Właśnie dzięki takim szczerym wyznaniom, przykładom rodem z Clients from Hell oraz ironicznemu poczuciu humoru książkę tę pochłania się w dwa popołudnia, myśląc na każdym kroku: ktoś mnie rozumie! to o mnie! Nie bez znaczenia jest tu też odważne, żywe tłumaczenie Dariusza Żukowskiego.
Zgodnie z zapowiedzią we wstępie nie ma w tym podręczniku ani słowa ani o zalewkowaniu, ani o wyższości Helvetiki nad Bodonim (!). Jest za do życie projektanta od podszewki.
Shaughnessy daje mnóstwo porad (jak konstruować i prezentować portfolio, kogo zatrudnić w biurze projektowym etc.), ale od porad ważniejsze są objaśnienia, dlaczego właśnie tak. Te zaś można streścić w następujący sposób: wszyscy jesteśmy ludźmi i łatwiej będzie się nam pracować, jeśli odnajdziemy jasny sposób komunikacji i będziemy szanować nawzajem swój czas. Niby oczywiste, a jednak pozwala uświadomić sobie opozycję klient-projektant, którą często tworzymy, i zastąpić ją modelem wspólnego działania na rzecz rozwiązania problemu.
Taki model ma pozwolić też na uratowanie swojej duszy, czyli zachowanie pewnych zasad wiążących się z ekologią czy estetyką, które rządzą naszymi decyzjami projektowymi. Shaughnessy pokazuje, że konkretna firma może przyjąć jakąś bardzo określoną filozofię i mimo to utrzymać się na rynku.
Wszystkie te ogólne zasady znajdują potwierdzenie w przykładach prac konkretnych projektantów, wywiady z którymi znajdują się na końcu książki.
Nigdy nie czytałam bardziej życiowej publikacji o dizajnie.