Uczestniczyłam w życiu w niejednym wykładzie o papierze. Najpierw w ramach zajęć na studiach, potem przy okazji różnych konferencji i innych wydarzeń typograficznych. Początkowa fascynacja (trzymać w ręku próbnik papieru po raz pierwszy!) z czasem zmieniła się w znudzenie (tyle informacji, kto by zapamiętał te wszystkie szczegóły) a nawet w zwątpienie (czy kiedyś mi się to do czegoś przyda?). Wreszcie okazało się – jak to zwykle bywa – że najlepiej uczyć się w praktyce, czyli przygotować projekt, który będzie wymagał użycia konkretnego papieru.
Na pewnym etapie projektowania identyfikacji wizualnej zaczynam żonglować poszczególnymi elementami, sprawdzać, jak działają w różnych zestawieniach kolorystycznych itp. Tym razem okazało się, że logotyp naprawdę dobrze wygląda w kontrze (po drobnej korekcie grubości linii) i tak już zostało – wizytówki miały być czarne. W programie graficznym można zasymulować niemal wszystko i do wszystkiego są mokapy, łatwo zapomnieć, że trzeba to będzie jeszcze jakoś wydrukować. Mgliście myślałam o jakimś czarnym papierze. Sprawy się skomplikowały, kiedy okazało się, że jedna strona wizytówki ma być czarna, a druga biała. „Chyba można zrobić czarną aplę?” – pomyślałam głupio.
Oczywiście, że można zrobić czarną aplę, ale są dużo lepsze sposoby, co na szczęście w porę uświadomili mi panowie z drukarni Kolory (jestem bardzo wdzięczna za ich niewyczerpaną wprost cierpliwość). Na własne oczy mogłam zobaczyć, jak okropnie wyciera się ciemna apla i jak paskudnie łuszczy się folia, którą się czasem nakłada, żeby ochronić kolor. Wróciliśmy więc do idei czarnego papieru (stanęło na Keaykolour) z białym tekstem drukowanym metodą sitodruku. Na tym etapie mogłam przypomnieć sobie wszystkie lekcje o papierze barwonym w masie, z którego kolor się nie ściera.
A co z drugą, białą stroną? Kaszerowanie! Przy czym biały papier (Munken Lynx) nie był wcale cieniutki, ale równie gruby, co Keaykolour, dzięki czemu po ich złączeniu powstał bardzo atrakcyjny dwukolorowy brzeg. Biały personalizowany awers zadrukowywany był cyfrowo i później łączony z czarnym rewersem wspólnym dla wszystkich wizytówek, co zmniejszało koszt (jedna matryca sitodrukowa, a nie np. siedem).
Morał z całej historii podwójny. Po pierwsze, warto czasem wstać od komputera, pooglądać prawdziwe wydruki (a nie tylko mokapy) i porozmawiać z kimś, kto naprawdę zna się na rzeczy. Po drugie, znacznie łatwiej się czegoś nauczyć, kiedy do rozwiązania jest jakiś konkretny problem.
Delibrium ❦
blog Kariny Graj poświęcony książkom, drukarstwu oraz rzeczom pięknym. Z wyraźnym upodobaniem do typografii klasycznej oraz rzemiosła.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz