Delibrium  ❦ 
blog Kariny Graj poświęcony książkom, drukarstwu oraz rzeczom pięknym. Z wyraźnym upodobaniem do typografii klasycznej oraz rzemiosła.

piątek, 3 stycznia 2014

Listy Gurgulów, czyli o przyjemnościach redaktora

W świe­cie, gdzie każ­dy mo­że dru­ko­wać, co chce i kie­dy chce, pra­ca z ludź­mi, któ­rzy nie bo­ją się wie­lo­krot­nych po­pra­wek, któ­rzy py­ta­ją i pro­szą o wy­ja­śnie­nie, jest praw­dzi­wym luk­su­sem. Chy­ba dla­te­go lu­bię pra­cę przy książ­kach. Ca­ły pro­ces jest na tyle dłu­gi, że kie­dy publikacja uka­zu­je się wresz­cie dru­kiem, moż­na po­czuć sa­tys­fak­cję.

Na co dzień zaj­mu­ję się pro­jek­to­wa­niem gra­ficz­nym i DTP, od słów są ko­pi­raj­te­rzy i ko­rek­to­rzy. Jed­nak po go­dzi­nach i mnie zda­rza się usiąść na fo­te­lu re­dak­to­rskim (o­czy­wi­ście to tyl­ko prze­no­śnia, nie mam żad­ne­go fo­te­la, tyl­ko odra­pa­ne przez koty krze­sło HAR­RY).

Pra­ca nad li­sta­mi Ka­zi­mie­rza i Ja­ni­ny Gur­gu­lów by­ła dla mnie wy­jąt­ko­wym do­świad­cze­niem. Po pierw­sze, to zwy­czaj­nie wzru­sza­ją­ca hi­sto­ria. Rok 1939, Wie­licz­ka. Bohaterowie są mał­żeń­stwem za­le­d­wie od roku, pierw­sze (i jak się oka­że – je­dy­ne) dziec­ko w dro­dze. Za­czy­na się woj­na, on przy­wdzie­wa mun­dur i ru­sza na front. Tra­fia do Wę­gier, gdzie jest na­uczy­cie­lem i pra­cu­je w kon­spi­ra­cji. Du­żo do sie­bie pi­szą. Po­tem na Wę­gry wkra­cza­ją woj­ska Rze­szy. Aresz­to­wa­nie, obóz, eg­ze­ku­cja. Po dru­gie, to wy­zwa­nie. Po­ja­wia się od­wiecz­na kwe­stia: mo­der­ni­zo­wać czy nie mo­der­ni­zo­wać. Są nie­ja­sno­ści, któ­re wy­ni­ka­ją z trans­kryp­cji: czy fak­tycz­nie Ka­zi­mierz na­pi­sał, że musi „zasz­pa­no­wać” czy cho­dzi­ło mu ra­czej o „zasz­pa­ro­wać” (jak do dziś mó­wi się w nie­któ­rych re­jo­nach Ślą­ska – od nie­miec­kie­go spa­ren, które zna­czy „osz­czę­dza­ć”). Po trze­cie, na ile in­ge­ro­wać w język au­to­rek opra­co­wa­nia: styl ma tu pra­wo być pod­nio­sły, bo opo­wia­da­ją swo­ją hi­sto­rię ro­dzin­ną, ale czy nie wpa­da on mo­men­ta­mi w śmiesz­ność?

A po­tem przy­cho­dzi czas na ko­rek­tę skła­du i ten mo­ment, kie­dy tak na­praw­dę wi­dzi się projekt po raz pierw­szy. Choć uczest­ni­czy­łam w roz­mo­wie, pod­czas któ­rej za­pa­da­ły de­cy­zje do­ty­czą­ce kształ­tu książ­ki (w tym tak­że for­my gra­ficz­nej), to pra­ca Ka­ro­li­ny i tak zro­bi­ła na mnie wra­że­nie. Set­ki przy­pi­sów zo­sta­ły upo­rząd­ko­wa­ne w ele­ganc­ki i przej­rzy­sty spo­sób, tak że sta­ły się nie­mal or­na­men­tem, nie tra­cąc przy tym jednak funk­cjo­nal­no­ści.

Po­tem zo­sta­je już tyl­ko dru­kar­nia. Naj­chęt­niej oglą­da­ło­by się wszyst­ko przy świe­tle dzien­nym, ale w zi­mie o 18.00 tro­chę o nie trud­no. Jesz­cze trze­ba po­nę­kać tro­chę dru­ka­rza („Moż­na do­mie­szać tro­chę cy­ja­nu? Ten żół­ty musi być tro­chę chłod­niej­szy­.”) i moż­na ode­tchnąć z ulgą, za­nim sią­dzie się do na­stęp­ne­go pro­jek­tu.





1 komentarz :

  1. aj tam, jeszcze to krzesło kiedyś ewoluuje w redaktorski fotel, wierzę w to :) piękne opracowanie!

    OdpowiedzUsuń