Najpierw zobaczyłam ich książki na wystawie Overdesigned w galerii Znaczy się. Potem kolorowe okładki i niezwykłe grzbiety uwodziły mnie w księgarni. W końcu dostałam na urodziny „Cudowne dzieci” Jacobsena. A teraz jestem o krok od kliknięcia w przycisk „dodaj do koszyka” na stronie Dodo Editor, żeby zamówić kolejne ich książki. Bo Jacobsen był nie tylko śliczny, ale i naprawdę dobry.
Akcja „Cudownych dzieci” rozgrywa się w Oslo (a właściwie w jednym z jego miast satelickich – bo tak się tłumaczy drabantby, jak się dzięki tej książce dowiedziałam) a wszystkie książki, które się tam dzieją mają u mnie już plusa na wstępie. To jest dziwna opowieść o dziwnych ludziach. Albo inaczej – o kształtowaniu się normy, o tym, co postrzegamy jako normalne. Punkt widzenia dziecka pozwala na bardzo bezpośrednie, pozbawione uprzedzeń podejście do tematu. Jest to też książka o dorastaniu i o doświadczeniach, które człowieka w tym okresie kształtują. Słodko gorzka, dobrze wyważona, nie popadająca zanadto ani w poetyckość opisu, ani w suchość policyjnego raportu.
Projekt jest bardzo odważny – typograficzna okładka to nie tylko zajawka tego, co w środku. To początek pierwszego rozdziału. Kupiłam ten zabieg od razu: czytelnik sięga po książkę, zaczyna czytać, co jest na okładce i już nie może się oderwać. Niezwykły grzbiet, który pokazuje „wnętrzności” oprawy to naprawdę wygodna rzecz. Pomimo tego, że okładka jest miękka, to książkę otwiera się bardzo dobrze, strony się nie zamykają i książka raz rozłożona tak już będzie leżeć, dopóki nie przerzucimy kolejnej strony. Mój egzemplarz jest też dosyć udany, bo nie ma na grzbiecie zbyt wielu grudek kleju. Drukarnia KnowHow naprawdę wie, co robi.
Delibrium ❦
blog Kariny Graj poświęcony książkom, drukarstwu oraz rzeczom pięknym. Z wyraźnym upodobaniem do typografii klasycznej oraz rzemiosła.
środa, 18 lipca 2012
środa, 11 lipca 2012
Salon literacki panny Iny
W ostatnią niedzielę otwarłam drzwi mojego krakowskiego mieszkania dla przyjaciół i znajomych, którzy – podobnie jak ja – są zapalonymi czytelnikami. Każdy przyniósł ze sobą kilka książek (3 lub 4) następnie na otrzymanej żółtej karteczkach post-it stworzył opisy przyniesionych publikacji. Po co? Chciałam znaleźć jakiś dobry sposób na powymienianie się książkami, poznanie tego, co czytają znajomi oraz podyskutowanie o książkach w dobrej atmosferze. I temu właśnie miał służyć Salon literacki panny Iny.
Opatrzone opisami książki zostały rozmieszczone na moim długaśnym stole i przystąpiliśmy do czytania. Każdy wybrał sobie jedną (nie swoją) publikację, znalazł wygodne miejsce do siedzenia (fotel, łózko, podłoga, balkon – gdzie kto sobie życzył) żeby przystąpić do czytania. Ja nastawiałam stoper na 30 minut, po których kończyła się runda czytania. Wtedy odkładaliśmy książki, przechodziliśmy do kuchni, żeby napić się mrożonej herbaty i opchać się tartą brokułową albo sałatką. Rozdział przestrzeni był ważny – zależało mi, żeby nikt nie zgłaszał zażaleń, że jego książka została zalana lub upaćkana.
Po półgodzinnej przerwie wracaliśmy do książek. W sumie udało się nam zrobić pięć tur. Różnorodność była spora – od Telementarza grupy Twożywo, przez indie komiksy, Kuczoka, Couto, Virginię Woolf po podręcznik warzenia piwa. Dużą popularnością cieszyły się Listy z podróży Čapka, John Dies at the End Davida Wonga, reportaże z Ameryki Łacińskiej Domosławskiego i komiksy o Batmanie. Pewna część książek była po angielsku – nikt z uczestników nie ma większych problemów z tym językiem, przeciwnie – jeden jest Amerykaninem, który co prawda ślicznie mówi po polsku, ale uroku przekładu Ćwiczeń stylistycznych Queneau nie byłby w stanie docenić. Nie brakło też naprawdę złej literatury (Śmierć nadjechała Fiatem, Czarnoksiężnik z Lemurii).
Spotkanie zakończyło się częścią biblioteczną. Zaopatrzona w kolorowe karteczki i pudełko (z ręcznie czerpanego papieru z Duszników-Zdroju) zanotowałam kto, od kogo i co pożycza. Ci, którzy książek nie oddadzą, ukarani zostaną zakazem wstępu na kolejne spotkania Salonu.
Zdjęcia robiła Aldona, z ukrycia. Ja byłam zbyt zajęta czytaniem i jedzeniem, żeby o tym pomyśleć.
Opatrzone opisami książki zostały rozmieszczone na moim długaśnym stole i przystąpiliśmy do czytania. Każdy wybrał sobie jedną (nie swoją) publikację, znalazł wygodne miejsce do siedzenia (fotel, łózko, podłoga, balkon – gdzie kto sobie życzył) żeby przystąpić do czytania. Ja nastawiałam stoper na 30 minut, po których kończyła się runda czytania. Wtedy odkładaliśmy książki, przechodziliśmy do kuchni, żeby napić się mrożonej herbaty i opchać się tartą brokułową albo sałatką. Rozdział przestrzeni był ważny – zależało mi, żeby nikt nie zgłaszał zażaleń, że jego książka została zalana lub upaćkana.
Po półgodzinnej przerwie wracaliśmy do książek. W sumie udało się nam zrobić pięć tur. Różnorodność była spora – od Telementarza grupy Twożywo, przez indie komiksy, Kuczoka, Couto, Virginię Woolf po podręcznik warzenia piwa. Dużą popularnością cieszyły się Listy z podróży Čapka, John Dies at the End Davida Wonga, reportaże z Ameryki Łacińskiej Domosławskiego i komiksy o Batmanie. Pewna część książek była po angielsku – nikt z uczestników nie ma większych problemów z tym językiem, przeciwnie – jeden jest Amerykaninem, który co prawda ślicznie mówi po polsku, ale uroku przekładu Ćwiczeń stylistycznych Queneau nie byłby w stanie docenić. Nie brakło też naprawdę złej literatury (Śmierć nadjechała Fiatem, Czarnoksiężnik z Lemurii).
Spotkanie zakończyło się częścią biblioteczną. Zaopatrzona w kolorowe karteczki i pudełko (z ręcznie czerpanego papieru z Duszników-Zdroju) zanotowałam kto, od kogo i co pożycza. Ci, którzy książek nie oddadzą, ukarani zostaną zakazem wstępu na kolejne spotkania Salonu.
Zdjęcia robiła Aldona, z ukrycia. Ja byłam zbyt zajęta czytaniem i jedzeniem, żeby o tym pomyśleć.
Subskrybuj:
Posty
(
Atom
)