Nie potrafię już chodzić zwyczajnie po mieście, ignorując typografię uliczną. Zatem kilka przypadkowych zdjęć z Warszawy: neonowy jubiler, postapokaliptyczny dancing, słynny Wokulski, księgarniany napis w stylu starego kina i zabawni prawnicy.
Delibrium ❦
blog Kariny Graj poświęcony książkom, drukarstwu oraz rzeczom pięknym. Z wyraźnym upodobaniem do typografii klasycznej oraz rzemiosła.
czwartek, 29 lipca 2010
środa, 28 lipca 2010
22. Biennale Plakatu
Mający już blisko pół wieku konkurs obejmuje nagrody w pięciu kategoriach (plakat ideowy, promujący kulturę, reklamowy, debiutancki i kategoria specjalna), ale z mojego punktu widzenia podział ten nie ma znaczenia, bo nie wyróżnia takich kategorii, jak plakat graficzny i typograficzny.
Pierwsze, co mnie uderzyło, kiedy weszłam do wilanowskiego Muzeum Plakatu to niesamowity natłok bodźców. Krótko mówiąc, przestrzeń wystawiennicza jest za mała dla tak dużej ilości plakatów, a do tego jeszcze została w mało komfortowy sposób przystosowana. Prezentowane prace zajmują niemal całą powierzchnię ścian – od sufitu do około pół metra nad ziemią. W efekcie utworzyły się kolumny złożone z 3–4 plakatów. Wszystko ułożone ciasno i dopasowane jak puzzle. Nie dość, że poszczególne prace nie mogły złapać oddechu, przytłoczone przez kolory i kształty napierające ze wszystkoch stron, to dodatkowo jeszcze plakaty powieszone wyżej były zwyczajnie słabo widoczne, a tekst z wykorzystaniem mniejszego stopnia pisma był niemal zupełnie nieczytelny. Nieco więcej przestrzeni miały plakaty, które wywieszono na poziomie antresoli –choć wyeksponowano je w sposób nudny, bo w linii i pojedynczo, to ich odbiór był znacznie łatwiejszy.
Ze względu na moje dosyć wyraźnie ukierunkowane zainteresowania, część plakatów była mi w dużej mierze obojętna. Z prac wskazanych przez jurorów na kolana rzucił mnie tylko Złoty Medal w kategorii reklamowej („Buttonfly”). Wielka mucha zbudowana z błyszczących (efekt nie do oddania na zdjęciu) guzików. Nic zaskakującego, w końcu na biennale mamy do czynienia z prawdziwymi gigantami plakatu – ta praca jest autorstwa Stefana Sagmeistera, znanego pewnie w dużej mierze z kontrowersyjnych publikacji autobiograficznych „Tings I Have Learned In My Life So Far” inbsp;„Made You Look„.
Były też wielkie polskie nazwiska, jak Pluta czy Majewski, ale z przykrością stwierdziłam, że żaden z plakatów tego pokolenia nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Od strony technicznej przykuwają uwagą jakąś szlachetnością i surowością, ale nie mogę się ciągle oprzeć wrażeniu, że ta estetyka już mi się znudziła, że to już było tyle razy (a mówię to ja, miłośniczka typograficznych staroci, nekrofil niemal!).
Odniosłam też wrażenie, że ogólnie najlepsze plakaty pojawiły się w kategorii „kultura” – zwłaszcza plakaty teatralne (choć akurat te wybrane przez jurorów mogłyby sugerować coś innego, jeśli idzie o mój gust). Sporo było też autotematyzmu – plakatów o wystawach plakatów czy o robieniu plakatów. (Świetny „Poniedziałek”, który przypomniał mi o tym komiksie i tym uroczym filmiku Jacques'a Khouri.) Tu jestem już chyba blisko truizmu, że najlepsze są te prace, których tematykę autor zna dobrze. Zatem czas się wycofać.
Na koniec. Nie mogło się obyć bez klasycznych sucharów typograficznych – pojawił się plakat z hasłem z Alana Fletchera: „Helvetica is to typeface as Toblerone is to chocolate”. Żeby jednak nie było sucho, plakat dowcipny:
Pierwsze, co mnie uderzyło, kiedy weszłam do wilanowskiego Muzeum Plakatu to niesamowity natłok bodźców. Krótko mówiąc, przestrzeń wystawiennicza jest za mała dla tak dużej ilości plakatów, a do tego jeszcze została w mało komfortowy sposób przystosowana. Prezentowane prace zajmują niemal całą powierzchnię ścian – od sufitu do około pół metra nad ziemią. W efekcie utworzyły się kolumny złożone z 3–4 plakatów. Wszystko ułożone ciasno i dopasowane jak puzzle. Nie dość, że poszczególne prace nie mogły złapać oddechu, przytłoczone przez kolory i kształty napierające ze wszystkoch stron, to dodatkowo jeszcze plakaty powieszone wyżej były zwyczajnie słabo widoczne, a tekst z wykorzystaniem mniejszego stopnia pisma był niemal zupełnie nieczytelny. Nieco więcej przestrzeni miały plakaty, które wywieszono na poziomie antresoli –choć wyeksponowano je w sposób nudny, bo w linii i pojedynczo, to ich odbiór był znacznie łatwiejszy.
Ze względu na moje dosyć wyraźnie ukierunkowane zainteresowania, część plakatów była mi w dużej mierze obojętna. Z prac wskazanych przez jurorów na kolana rzucił mnie tylko Złoty Medal w kategorii reklamowej („Buttonfly”). Wielka mucha zbudowana z błyszczących (efekt nie do oddania na zdjęciu) guzików. Nic zaskakującego, w końcu na biennale mamy do czynienia z prawdziwymi gigantami plakatu – ta praca jest autorstwa Stefana Sagmeistera, znanego pewnie w dużej mierze z kontrowersyjnych publikacji autobiograficznych „Tings I Have Learned In My Life So Far” inbsp;„Made You Look„.
Były też wielkie polskie nazwiska, jak Pluta czy Majewski, ale z przykrością stwierdziłam, że żaden z plakatów tego pokolenia nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Od strony technicznej przykuwają uwagą jakąś szlachetnością i surowością, ale nie mogę się ciągle oprzeć wrażeniu, że ta estetyka już mi się znudziła, że to już było tyle razy (a mówię to ja, miłośniczka typograficznych staroci, nekrofil niemal!).
Odniosłam też wrażenie, że ogólnie najlepsze plakaty pojawiły się w kategorii „kultura” – zwłaszcza plakaty teatralne (choć akurat te wybrane przez jurorów mogłyby sugerować coś innego, jeśli idzie o mój gust). Sporo było też autotematyzmu – plakatów o wystawach plakatów czy o robieniu plakatów. (Świetny „Poniedziałek”, który przypomniał mi o tym komiksie i tym uroczym filmiku Jacques'a Khouri.) Tu jestem już chyba blisko truizmu, że najlepsze są te prace, których tematykę autor zna dobrze. Zatem czas się wycofać.
Na koniec. Nie mogło się obyć bez klasycznych sucharów typograficznych – pojawił się plakat z hasłem z Alana Fletchera: „Helvetica is to typeface as Toblerone is to chocolate”. Żeby jednak nie było sucho, plakat dowcipny:
Subskrybuj:
Posty
(
Atom
)