Nierozsądnie jest odmawiać, kiedy pojawia się propozycja wyjazdu na konferencję do Berlina w doborowym towarzystwie i za ułamek podstawowej ceny. Co prawda nie ma już bezpośrednich pociągów relacji Kraków–Berlin, a w wyszukiwaniu tanich lotów jestem wjątkowo kiepska, więc dojazd to prawdziwy koszmar, ale przecież napisałam wyżej coś o dobrym towarzystwie i rozsądnej cenie. Zwłaszcza, że o Typo Berlin marzyłam od dawna.
Impreza trwała trzy dni plus dodatkowa atrakcja dnia czwartego, już po zakończeniu konferencji, ale o tym zaraz.
Przeróżne dostępne atrakcje
W czwartek po przyjeździe byłam potwornie zmęczona (znacie to uczucie, kiedy wysiadacie w gorący dzień z pociągu po pięciu godzinach podróży i macie poczucie, że tylko zimny prysznic może was uratować?), więc pozwoliłam sobie na zaspokojenie bardziej podstawowych potrzeb, przez co ominęły mnie pierwsze wykłady, m.in otwierające wystąpienie Kena Garlanda, który pokazywał dużo uroczych zwierzątek. Ale nic straconego: wszystkie wystąpienia z hali głównej można znaleźć na stronie Typo Talks.
Starałam się oszczędzać siły i wybierać tylko rzeczy, które mnie naprawdę interesowały. Pozostały czas spędzałam w kuluarach, gdzie działo się naprawdę sporo: kusiło stoisko z książkami (udało mi się uniknąć kupienia czegokolwiek, ale to tylko dlatego, że ktoś zwinął ostatni egzemplarz Hand to Type, na który się czaiłam), gumowe stempelki do druku na koszulkach Thomasa Maiera zapewniały długie godziny rozrywki (po jakimś czasie ogarnęłam proces na tyle, że mogłam pomagać w drukowaniu innym) i wreszcie prasa z drewnianymi czcionkami Erika Spikermanna, która była jednym z najbardziej obleganych miejsc.
Wystąpienia na duży plus
Wśród starannie wybranych przeze mnie punktów programu w pierwszym dniu znalazło się wystąpienie Harry’ego Kellera, który jest deweloperem dla @edenspikermann. Jak podsumował to jeden z tweetów oznaczonych oficjalnym hashtagiem #typo13 – najlepszym wystąpienie pierwszego dnia należało nie do projektanta, ale do dewelopera. Harry pokazywał, jak konieczna jest współpraca grafika z programistą i jak wygląda idealny workflow. Zachęcał też do zapoznania się z podstawami programowania, ale w odróżnieniu od pozostałych tego typu zachęcaczy nie pozostawił swojej publiki jedynie z nakazem „idź i programuj” ale szybko i atrakcyjnie przedstawił narzędzia, które zapewnią łatwy start i pomogą w pokonaniu strachu przed siecią.
Chyba moją ulubioną kategorią były wystąpienia spod znaku portfolio talks. Anthony Burrhill opowiadał z humorem (najlepszym, bo angielskim) o odkryciu pracowni drukarskiej pełnej drewnianych klocków w małej miejscowości w Anglii, do której się przeprowadził, i o poszukiwaniu podobnych miejsc na świecie. Pokazywał efekty współpracy z drukarzami, co dawało ciekawy obraz tego, jak różnorodne efekty może dać wykorzystanie bardzo przecież zbliżonego materiału drukarskiego (hipis z Los Angeles drukuje zupełnie inaczej niż stateczny Brytyjczyk).
Simon Manchipp pokazał nam kota, którego właściciel kochał tak bardzo, że kiedy zwierzę zmarło, właściciel zmienił je w helikopter. Po co pokazywać takie rzeczy na konferencji o projektowaniu? Simon udowadniał w ten sposób tezę, że warto robić rzeczy dziwne i na przekór ustalonym kanonom. „Nawet jeśli nie zapamiętacie nic innego z mojego wystąpienia, zapamiętacie to” – mówił, wskazując na zdjęcie kota. Sięgnął też po poważniejsze przykłady i argumenty. Zaprezentował m.in. identyfikację afrykańskich linii lotniczych, która dzięki motywowi przewodniemu (papuga) i żywej kolorystyce pozytywnie wyróżnia się na tle czerwono-niebieskich logotypów innych linii lotniczych (serio, wpiszcie airlines logo w Google Images i zobaczcie, jaka estetyka dominuje). Tym jednym przykładem Simon udowodnił, że identyfikacja wizualna to niekoniecznie opasła książka tłumacząca zawiły grid. To także (a raczej przede wszystkim) zestaw przydatnych i rozpoznawalnych elementów.
Max Kuehne i Carolin Rauen z Paperlux przywrócili mi wiarę w papier (mogły nią zachwiać wystąpienia związane z nowymi mediami, których też nie zabrakło). Ich pracownia projektowa łączy kreację z produkcją. Nie muszą się zmagać z drukarnią, która stwierdzi „nie da się tego zrobić”. Zamiast tego sami mogą eksperymentować, co pozwala im na bardzo oryginalne projekty. Wystarczy przyjrzeć się ich realizacjom (polecam szczególnie okładki dla Novum i pakiet druków na chrzest luksusowego liniowca Ms Europa 2) i liście klientów (Alexander McQueen, Hermes, Golden Camera), żeby uwierzyć, że takie podejście się opłaca.
Jednym z najlepszych wystąpień należało do Kate Moross, 27-letniej Brytyjki o kolorowych włosach z gigantycznym zapasem energii. Zupełnie mi nie podrodze z punkową estetyką, z której wywodzi się projektantka, jeszcze mniej mam wspólnego z typem zleceń, których się podejmuje (wideoklipy, wizualizacje, aranżacja przestrzeni). Interesujący był jednak styl pracy, który Kate zaprezentowała. Punktem wyjścia było stwierdzenie, że nie musimy wszystkiego wiedzieć od początku, że nasze umiejętności nie mogą nas ograniczać. Każdy projekt to nowe wyzwanie i tak naprawdę trzeba nauczyć się, jak je zrealizować. Wisienką na torcie był jeden z ostatnich slajdów. Kate wyświetliła krótką i prostacką animację przedstawiającą flagę powiewającą na pagórku – jeden z tutoriali, który zrobiła, ucząc się Cinema 4D. Ile odwagi i dystansu do siebie potrzeba, żeby tak otwarcie przyznawać się do swoich niedoskonałości! To było ogromnie inspirujące.
Narzekanie
Nie na wszystkie wystapienia reagowałam jednak równie entuzjastycznie. Neville Brody wywołał u mnie senność, Ann Bessemans (która mówiła o rzeczy ważnej i wydawała się ze wszech miar sympatyczna) była jak wyjęta z bardzo poważnej naukowej konferencji, jakie pamiętam z czasów studiów filologicznych, i wrzucona między showmenów niczym z TED Talks, a Jessi Walsh słuchało mi się trudno, bo po prostu nie przepadam za studiem Sagmeister & Walsh.
Atmosfera
Konferencje tego typu mają też fajną atmosferę, która właściwie znosi różnicę pomiędzy projektantami-fejmusami a maluczkimi ludźmi. Można podejść do właściwie każdego, porozmawiać czy nawet pokazać swoje prace. Dla mnie Typo Berlin było okazją, żeby poznać Martinę Flor i Giuseppe Salerno, autorów świetnej inicjatywy Lettering vs. Calligraphy.
Inne aktywności i rower
Ogrom atrakcji sprawił, że nie miałam właściwie czasu na zrealizowanie mojego planu pobocznego, który obejmował odwiedzenie mnóstwa muzeów i kulturalnych instytucji. Ograniczyłam się więc do spaceru po Prenzlauer Berg i przysłowiowego pocałowania klamki w galerii Mota Italic (obiecuję sobie odwiedzić ich w dogodniejszym terminie).
W niedzielę dołączyłam do wycieczki rowerowej pod przewodnictwem Erika Spikermanna, Jürgena Sieberta i innych przewodników. Przyjrzeliśmy się identyfikacji wizualnej transportu miejskiego w Berlinie, ulicy prasowej, nielegalnym akcjom w Kreuzberg i typografii Berlina wschodniego. Prosto z wycieczki musiałam już pędzić na pociąg. Pozostaje mi marzyć tylko, że i w przyszłym roku uda mi się wybrać do Berlina w równie atrakcyjnych okolicznościach.
Delibrium ❦
blog Kariny Graj poświęcony książkom, drukarstwu oraz rzeczom pięknym. Z wyraźnym upodobaniem do typografii klasycznej oraz rzemiosła.
poniedziałek, 27 maja 2013
piątek, 24 maja 2013
Photo Fringe: Polaroid Gigante
Moja relacja z fotografią jest trudna. O ile wiele graficznych sposobów wyrazu łapię bez większego problemu, o tyle z fotografią mam problem. Próbuję się nauczyć, ale nie wychodzi. Moim ostatnim odkryciem jest lomo, które pozwala mi wreszcie spuścić z tonu, przestać uwadać, że potrafię zrobić moją lustrzanką wybitne fotografie, a zacząć po prostu utrwalać wspomnienia.
Dlatego zainteresowała mnie wystawa Polaroid Gigante w ramach pierwszej edycji Kraków Photo Fringe. Czuję, że Polaroid to maszynka, z którą mogłabym się zaprzyjaźnić. A jednak zdjęcia wystawione w galerii A1 (ul. Kanonicza 1, prosto, w lewo i po schodkach w dół) dalekie są od amatorszczyzny. Mają walor dokumentacyjny w tym sensie, że bardzo silnie skupiają się na obiektach. W przypadku zdjęć Chemy Madoza czy przypominających przedstawienia martwej natury niczym spod pędzla niderlandzkich mistrzów fotografii Manuela Vilarino czy wreszcie igrających z grawitacją pracach Ouki Leele fizyczność, namacalność obiektów jest na pierwszym planie. Jednak oświetlenie i kompozycja, choć czasem udają przypadkowe, są pieczołowicie ustawione.
Kiedy zobaczyłam te zdjęcia w potęznym formacie (50x60 cm) ze wspaniałym światłem (Madoz, Vilarino) genialną pracą z modelem (Ricardo Martin) czy intrygującą fakturą (Roberto Chicharro) zaczęłam się zastanwiać, jak można osiągnąć taki efekt tak małym aparacikiem. I przede wszystkim: jak z czegoś tak małego drukować tak wielkie odbitki? Szybka kwerenda zmieniła moje nastawienie. Aparacik nie jest mały. Jest gigantyczny. W pewnym sensie przypomina pierwszy komputer. Podobno jest ich tylko pięć na świecie. Jeden z nich jest w posiadaniu nowojorskiego studia, które swoją nazwę wzięło właśnie od wymiarów odbitek. Do Nowego Jorku daleko, ale wystawę można obejrzeć blisko, w Krakowie jeszcze przez kilka dni.
Polaroid Gigante 50x60
Galeria A1 Inst. Hist. Arch. i Kons. Zab. PKWA
ul. Kanonicza 1
07.05–31.05
Dlatego zainteresowała mnie wystawa Polaroid Gigante w ramach pierwszej edycji Kraków Photo Fringe. Czuję, że Polaroid to maszynka, z którą mogłabym się zaprzyjaźnić. A jednak zdjęcia wystawione w galerii A1 (ul. Kanonicza 1, prosto, w lewo i po schodkach w dół) dalekie są od amatorszczyzny. Mają walor dokumentacyjny w tym sensie, że bardzo silnie skupiają się na obiektach. W przypadku zdjęć Chemy Madoza czy przypominających przedstawienia martwej natury niczym spod pędzla niderlandzkich mistrzów fotografii Manuela Vilarino czy wreszcie igrających z grawitacją pracach Ouki Leele fizyczność, namacalność obiektów jest na pierwszym planie. Jednak oświetlenie i kompozycja, choć czasem udają przypadkowe, są pieczołowicie ustawione.
Kiedy zobaczyłam te zdjęcia w potęznym formacie (50x60 cm) ze wspaniałym światłem (Madoz, Vilarino) genialną pracą z modelem (Ricardo Martin) czy intrygującą fakturą (Roberto Chicharro) zaczęłam się zastanwiać, jak można osiągnąć taki efekt tak małym aparacikiem. I przede wszystkim: jak z czegoś tak małego drukować tak wielkie odbitki? Szybka kwerenda zmieniła moje nastawienie. Aparacik nie jest mały. Jest gigantyczny. W pewnym sensie przypomina pierwszy komputer. Podobno jest ich tylko pięć na świecie. Jeden z nich jest w posiadaniu nowojorskiego studia, które swoją nazwę wzięło właśnie od wymiarów odbitek. Do Nowego Jorku daleko, ale wystawę można obejrzeć blisko, w Krakowie jeszcze przez kilka dni.
Foto: l.amont (Flickr) |
Polaroid Gigante 50x60
Galeria A1 Inst. Hist. Arch. i Kons. Zab. PKWA
ul. Kanonicza 1
07.05–31.05
Subskrybuj:
Posty
(
Atom
)