Nigdy nie zdarzyło mi się otworzyć przed klientem teczki z projektami bez mocnego poczucia, że mam niedostateczne kwalifikacje.
– pisze Adrian Shaughnessy w wydanej właśnie przez Karakter książce Jak zostać dizajnerem i nie stracić duszy. Miód na moje serce.
Właśnie dzięki takim szczerym wyznaniom, przykładom rodem z Clients from Hell oraz ironicznemu poczuciu humoru książkę tę pochłania się w dwa popołudnia, myśląc na każdym kroku: ktoś mnie rozumie! to o mnie! Nie bez znaczenia jest tu też odważne, żywe tłumaczenie Dariusza Żukowskiego.
Zgodnie z zapowiedzią we wstępie nie ma w tym podręczniku ani słowa ani o zalewkowaniu, ani o wyższości Helvetiki nad Bodonim (!). Jest za do życie projektanta od podszewki.
Shaughnessy daje mnóstwo porad (jak konstruować i prezentować portfolio, kogo zatrudnić w biurze projektowym etc.), ale od porad ważniejsze są objaśnienia, dlaczego właśnie tak. Te zaś można streścić w następujący sposób: wszyscy jesteśmy ludźmi i łatwiej będzie się nam pracować, jeśli odnajdziemy jasny sposób komunikacji i będziemy szanować nawzajem swój czas. Niby oczywiste, a jednak pozwala uświadomić sobie opozycję klient-projektant, którą często tworzymy, i zastąpić ją modelem wspólnego działania na rzecz rozwiązania problemu.
Taki model ma pozwolić też na uratowanie swojej duszy, czyli zachowanie pewnych zasad wiążących się z ekologią czy estetyką, które rządzą naszymi decyzjami projektowymi. Shaughnessy pokazuje, że konkretna firma może przyjąć jakąś bardzo określoną filozofię i mimo to utrzymać się na rynku.
Wszystkie te ogólne zasady znajdują potwierdzenie w przykładach prac konkretnych projektantów, wywiady z którymi znajdują się na końcu książki.
Nigdy nie czytałam bardziej życiowej publikacji o dizajnie.