Delibrium  ❦ 
blog Kariny Graj poświęcony książkom, drukarstwu oraz rzeczom pięknym. Z wyraźnym upodobaniem do typografii klasycznej oraz rzemiosła.

wtorek, 16 lutego 2016

Z otchłani zwanej multitaskingiem



Od jakiegoś czasu używam aplikacji Toggl, dzięki której mogę mierzyć, ile czasu zajmuje mi wykonanie danego zadania. Bardzo polecam. Po pierwsze, łatwo sprawdzić, ile w sumie poświęciliśmy na dany projekt/klienta. Po drugie, po jakimś czasie łatwiejsze staje się szacowanie, ile zejdzie nam na daną rzecz. Po trzecie wreszcie, można się sporo dowiedzieć o tym, w jaki sposób pracujemy.

Kiedy spoglądam na wyniki z kilku ostatnich dni widzę, że większości zadań poświęcałam maksymalnie pół godziny. Zdarzało mi się przełączać między 2–3 projektami co 20–30 minut, bo wszystko było do zrobienia na już. Nic dziwnego, że po całym dniu pracy jestem wykończona.

Żadne z wspomnianych kilkudziesięciominutowych zadań nie było szczególnie wymagające. Największym wysiłkiem jest samo przerzucanie się z jednego projektu do drugiego. Orientuję się, że wykonuję te same czynności po kilka razy. Czy sprawdzałam już, jak to się rozbarwia? Na wszelki wypadek sprawdzę jeszcze raz. Czytałam to już pod kątem literówek? Nie pamiętam, przeczytam jeszcze raz.

Przypomina to kopanie dołka na plaży. Jeśli w poniedziałek poświęcę 10 minut na wygrzebanie zagłębienia w piasku i wrócę do niego we wtorek, to znaczną część pracy będę musiała wykonać ponownie, bo piasek się osunie i zasypie mój grajdołek. Znacznie lepiej przyjść jednego dnia z łopatą i wykopać porządny dół.


W przypadku prostych i mechanicznych zadań częste zmiany są męczące, ale zasadniczo nie uniemożliwiają pracy. Niemożliwe jest natomiast zrobienie czegokolwiek nowego czy twórczego w 20 minut i to ze świadomością, że zaraz przyjdą poprawki do projektu, którym zajmowaliśmy się 40 minut temu.

Projektowanie (a raczej myślenie projektowe) wymaga naprawdę głębokiego kopania. Łatwo o tym zapomnieć, przeglądając miniaturki na Dribble. Nikt nie jest w stanie skupić się na dłużej, więc wszyscy zatrzymujemy się na powierzchni.

Robimy w 15 minut logotypy Lobsterem (powinnam raczej powiedzieć „znaczki”, bo z logotypem to nie ma wiele wspólnego), które klient potem omawia z zarządem w 10 minut i daje nam pięć na poprawki.


Dwa miesiące później okazuje się, że logotyp zupełnie nie działa w małej skali (nikt nawet nie drukował, żeby sprawdzić), a badziewne wykonanie (obrysy, maski, obrysy do masek, grupy w grupach i całe dobrodziejstwo Illustratora) doprowadzają do szału każdego, kto musi tego znaku użyć.

Być może nie należę po prostu do tych trzech procent ludzkości, które dobrze radzi sobie z wielozadaniowością, dlatego tak kręcę nosem i obwiniam ją o wszelkie zło świata (projektowego). Ale może być też tak, że nasza obsesja na punkcie odhaczania kolejnych mikrozadań na liście sprawia, że nigdy nie zabieramy się za naprawdę duże i ważne zadania, jak na przykład myślenie.

PS
Chciałabym pisać więcej i lepiej o projektowaniu i książkach, a mniej o tym, jak ciężkie jest życie projektanta. Chciałabym też przeprowadzić się w końcu na wordpressa i zrobić porządek z tym blogiem. Ale to duże projekty i trudno się za nie zabrać. Tymczasem Todoist podpowiada mi, że jeszcze dwie małe rzeczy dzielą mnie od ekranu z napisem „Brak zadań na dziś. Miłego wieczoru”.